piątek

Psalm XV. Po co są światu kapłani.


„Amen!”- niecierpliwie przerywa mi Anadriel.- „Wymodliłaś już życie wieczne i przyległe łaski dla całej swojej rodziny i połowy sąsiadów!.”

„Driela”- zaczynam z cierpliwością, wpojoną mi w klasztorze. „Po pierwsze madrielici nie używają amen ani jako interpunkcyjnego znaku oddzielającego, ani w ogóle. Po drugie przerywasz mi modlitwę, a to może mieć kiedyś skutek opłakany. Po trze..”

„Nie ma Nueza”- przerywa mi znowu i wymownie wskazuje małą klepsydrę, ustawioną między nami na podłodze. Piasek już prawie się przesypał. Siedem minut…

„I co teraz?”- przeglądam w myślach nieliczne dostępne zaklęcia, a gdzieś na wysokości żołądka zaczyna we mnie narastać panika. Mogłabym, oczywiście, przywołać Obrońcę; ostatnim razem przywołałam mocno zużytego, jazgotliwego kundla który wyglądał, jakby przy próbie wykonania ataku miał umrzeć ze starości. Albo Mgłę- w ten sposób dość skutecznie ukryłabym siebie i Anadriel przed oczyma wracającego do nas kompana. Może chociaż dwuosobowe Sanktuarium dla mnie i dla złodziejki, zanim wróci nasz przerośnięty zwiadowca… Co prawda poszedł tam na własną odpowiedzialność. Jeżeli przytrafi mu się teraz coś nieprzyjemnego, to będzie to poniekąd na jego własne życzenie. Jego wina.

„Kapłan jest odpowiedzialny za swoich towarzyszy. Zawsze. Od tej zasady nie ma wyjątku.”- Matka Przełożona patrzy na nas surowo, milczy przez chwilę, upewniając się że to, co przed chwilą powiedziała, do nas dotarło. „To właśnie jest profesjonalizm kapłana. Czy wybierzecie walkę wręcz o życie swoje i tych, z którymi przyjdzie Wam wędrować, czy dbanie o leczenie pozostałych podczas, gdy będą Was osłaniać w walce, Waszym świętym obowiązkiem jest wziąć na siebie odpowiedzialność za każde życie. Za każdą śmierć. I umieć za to umrzeć. Albo, co jest znacznie trudniejsze, z tym żyć.”

Siódma minuta. Moje cholerne, bezużyteczne zaklęcia. Gdybym tylko była bardziej doświadczonym kapłanem… jeżeli Nuez umrze, to będzie moja odpowiedzialność. Moja wina. Moja bardzo wielka wina.

„Kapłan żyje po to, aby stawać między Śmiercią a tymi, których Madriel powierzyła jego pieczy.”- słowa Matki Przełożonej trwają we mnie i wokół mnie, jak wypowiedziane zaledwie wczoraj. Życie Alifa, uciekające z niego chyłkiem, jak złodziej. Życie Guillerma, wyciekające cienką strużką krwi na kamienną posadzkę. Życie Tadhga, darowane po raz drugi przez specjalizujących się we wskrzeszaniu kapłanów. Po trzykroć, klęcząc przez wiele godzin na zimnych kamieniach świątynnej posadzki, wbijałam sobie w dłonie paznokcie. Aż do krwi. I żyłam dalej.

Wtedy, w półmroku tej ciasnej komnaty, myślałam wyłącznie o własnej bezsilności. O moich cholernych, bezużytecznych zaklęciach. I o zaciśniętych w wąską linię potępienia ustach Matki Przełożonej. Później, w innym półmroku, budziłam się gwałtownie z płytkiego snu na jawie i nasłuchiwałam niespokojnie oddechu ludzkiego nekromanty z Hollowfaust.

Kiedy zaczynam zdejmować z pleców łuk, z korytarza wyłania się Nuez. Cały, zdrów, obwieszony festonami pajęczyn. I natychmiast zasłania się przed celnie wymierzanymi razami Anadriel. „To było SIEDEM? Liczyć nie umiesz?!.” Oddycham. W powietrzu znowu jest tlen.

W innym czasie, w innym miejscu Tadhg przewraca się na wznak, mrucząc przez sen: „potrawka z króliczka”.

Pod stopami Anadriel pojawia się pierwsze pęknięcie i nabierając szybkości, sunie ku mnie przez mozaikę podłogi.