czwartek

Psalm XXIII. Dobry plan to podstawa.

„No i co ja mam teraz z Tobą zrobić, gryzoniu? Poszło ostatnie Break Enchantment. I to ze zwoju.” – Cinnamon delikatnie położyła na ziemi popiskującą gniewnie, łaciatą mysz, podejrzewaną o wyjątkowo bliskie powiązania genetyczne z pewnym nekromantą z miasta Hollowfaust. „No przykro mi, ale nie mam” – rozłożyła bezradnie ręce – „Mogę spróbować jutro. Nauczę się wyłącznie tego czaru i spróbujemy z Ciebie zrobić mężczyznę, Tadhg.”

Właściwie wszystko to, co przydarzyło im się na ich własne życzenie od momentu kiedy roznoszony złą energią Guillermo powiedział „To ja się przejdę” (i zniknął) było całkiem zabawne. Oraz strasznie, tragicznie, bezdennie, niemożliwie wprost głupie. I świadczące jak najgorzej o grupie kretynów, znanych w pewnych kręgach jako „Bohaterowie Mithril.” Wszystko. Od „ucieka, gonić toto, czymkolwiek by nie było” po „to się udajmy wszyscy razem na zwiady do środka tej nieznanej sobie jaskini”. Od „my z Rajmundem na czele i jakoś to będzie” po „jakby co, Tadhg ma jeszcze Seek the Soulless”. No i jakoś to było. Dwie godziny później Rajmund na czele miał oparzenia po Acid Fog, a w paladyńskim sztambuchu wspomnienie pewnego wstydliwego problemu z poruszaniem pośród morza magicznych macek a Tadhg, oprócz zapasów Seek the Soulless w głowie- długi, różowy, łysawy ogonek. Co do reszty - Szprota miał lekką zadyszkę i resztki piany wokół ust po pogoni za „tym, czymkolwiek by nie było”, Guillermo- czkawkę (zaciął się na powtarzaniu w kółko „prawie go, kurwa, mieliśmy ze Szprotą, kurwa, prawie”), a Cinnamon odmrożone palce u stóp dookoła pedicure’u po ganianiu w sandałach po lodzie.

Spadamy stąd.” – zakomenderował teraz Rajmund. „Nic tu po nas. Chyba, żebyśmy rano łyżwy przynieśli.”

„Sam se, kurwa, łyżwy przynoś! Śmichy-chichy sobie urządza, a my tu tymczasem przesrane mamy!” – rozdarł się Guill – „A prawieśmy go, kurwa, ze Szprotą mieli! Prawieśmy go dojechali!” – krzyki przeszły płynnie w żałosne pochlipywanie.

„Twoje i Szproty osobiste relacje z tamtym panem zachowaj może dla siebie, Guillermo.” – Cinnamon nie umiała tym razem wznieść się ponad cierpki przytyk. „A zbierać się stąd rzeczywiście trzeba- Rajmund ma świętą rację. Zabieramy inwentarz i w nogi.” Ignorując kakofonię oburzonych pisków złapała zwierzątko za skórę na karku, posadziła sobie na rękawie i zaczęła wstawać z magicznego lodowiska.

A miało być tak pięknie…

Miało być pięknie, kiedy Guillermo wrócił przed świtem ze zwiadu, wytarł z prawego buta świeżą psią kupę i wyjaśnił, że na północnym posterunku dostrzegł był coś bądź kogoś, co szybko oddalało się od orczej wioski w kierunku, w którym zazwyczaj bywa rano najdłużej ciemno. I kiedy w związku z tym naturalną koleją rzeczy zdecydowali, że trzeba iść sprawdzić, gdzie też to coś bądź ten ktoś sobie poszli i zrobić z owym porządek, póki jest „osłabione po walce”. Kiedy tenże sam Guill udał się na kolejny zwiad w trzeźwym świetle poranka by powrócić koło pory obiadowej z rewelacją, że tam (tu szybki szkic sytuacyjny patyczkiem po piasku pod wychodkiem) jest jaskinia. W której ten ktoś absolutnie na pewno sypia za dnia, by nocą napadać na pogrążone w błogim śnie, niewinne orczęta. Mało – wygląda ów ktoś co najmniej cudacznie, bo jest humanoidalny, chudy (też na h), blady, łysy i nosi kapotę wyszywaną pierzem. Generalnie na oczach Guillerma obcy łysol w pierzastym paltocie wyszedł z jaskini, po czym pofrunął. Jak ptak. Zapewne przy pomocy piór na jesionce. I za samo to należy mu się wpierdol.

Kiedy przegłosowali pomysł, żeby desant na jaskinię urządzić „tak koło zachodu słońca” (zapewne z uwagi na malowniczą panoramę okolicznych łańcuchów górskich, które w świetle zachodzącego słońca prezentowały się malowniczo oraz epicko i stanowiły odpowiednie tło dla przygód dzielnych bohaterów miasta Mithril) i to tego samego dnia (Jak to, że nie przygotowali czarów? Zawsze mają przygotowane leczenie, Seek the Soulless, co najmniej jeden Soulblast oraz cztery nagie miecze), zaczęło się zapowiadać trochę mniej pięknie, ale za to o wiele bardziej heroicznie.

No i ruszyli. Dwie grupy szturmowe udały się raźno w absolutnie nieznane sobie otoczenie. Pierwsza (kostiumy i charakteryzacja- Anabeth Sanvean, zaopatrzenie w bandaże i plastry na odciski- Cinnamon Cayenne, wsparcie medyczne- Rajmund Boemund Roland Silvership, wsparcie wsparcia medycznego- Maevis of Lede, audiowizualne efekty specjalne – Szprota) wylądowała miękko za górką (Ahoj, przygodo!). Druga (w żółtej szacie lidera Tadhg Mhic Draodoir, jako zwiadowca i zabezpieczacz tyłów lidera drużynowy Murzyn, Guillermo Ballicante), pojawiwszy się za tą samą górką, tylko obok (Kurwa, kałuża!), powędrowała wprost w jaskini. Grupa numer dwa eksplorowała pustą, ciemną, śmierdzącą nietoperzami i uryną jaskinię. Oraz za pomocą Wiadomości zakomunikowała grupie pierwszej, że „Droga wolna, dziś nie biją, za to na ścianach jaskini są ładne malunki”. Zatem grupa numer jeden zasiadła tam, gdzie wylądowała, rażona pięknem wyjątkowo spektakularnego zachodu słońca. Grupa numer dwa natomiast, obejrzawszy sobie malowidła ścienne („Zobacz Tadhg, krówka!” „To jest żubr albo nawet bizon, w żadnym wypadku nie krowa, ośle!”), zasiadła w jaskini w oczekiwaniu na Rozwój Wypadków. Czas mijał, zmierzch gęstniał, wypadki leżały ciche i nieruchome jak skóra na mulistańskiej pasztetówce, na grupie numer jeden zaczęła osiadać rosa, grupa numer dwa zaś zabijała czas dogryzaniem sobie nawzajem oraz dłubaniem w nosie (każdy we własnym). Gęstniejący mrok rozjaśniały regularne rozbłyski zaklęcia Czytania Magii (co było sposobem obydwu grup na rozgrzanie się po tym, jak nie znaleźli przy sobie ani miligrama alkoholu a doszli do wniosku, że rozpalanie ognisk i pieczenie na nich sucharów to jednak niedobry pomysł). Ciszę przerywały jedynie: wymiana między grupami Wiadomości („U nas czysto. A u Was?’ „U nas też czysto. A u Was?” „U nas dalej czysto? A u Was jak?”) oraz dyskretne popierdywanie.

„Idą! Idą!” – zatrzeszczał nagle na łączach Guillermo.

„Gdzie?”

„Co?”

„Kto?”

„ JAK?”

„Elenka mi powiedziała, że duchy wyszły ze ścian i kazały nam uciekać, bo ONI już idą!” – w guillermowe trzaski wkradła się nutka histerii.

„Ale uciekać nam NAM? Czy nam WAM?” – upewniał się rzeczowo Rajmund.

„Słuchajcie.. ściany tu się jakby.. ruszają.” – Wiadomość nekromanty pobrzmiewała powątpiewaniem we własny zmysł wzroku.

„Ale do środka się ruszają? Czy na zewnątrz? Czy…” – usiłowała tadhgową rewelację ogarnąć wyobraźnią Anabeth.

„Te malunki się ruszają! I walą magią!” – słupek heroizmu gwałtownie podjechał w górę razem z rejestrem głosu czarodzieja.

„A jakiego rodzaju magią?” – tym razem Anabeth wyręczył w pytaniu paladyn.

„Kurwa, portalową! Portal się tu na żubrze otwiera!” – common Pana Ambasadora zsuwał się w nerwach do rynsztoka, a noc najwyraźniej wkraczała w wymiar epicki.

„Zamknij to!! Tadhg!!!”

„Nie mogę, odbija zaklęcia! Trzeba inaczej zniszczyć! Ręcznie!”

„A przecie Ty rękami czarujesz!”

Zniszczyć…

„Szprota, leć do jaskini rozwalać ścianę!”

Pół-orkowi nie trzeba było dwa razy powtarzać prostego zdania oznajmującego, zawierającego w sobie czasownik „rozwalać”. Nim się spostrzegli, po Szprocie zostało echo ryku, tupotu i rozdeptana przy starcie jaszczurka.

Wobec takiego obrotu spraw reszta grupy numer jeden spojrzała po sobie niepewnie po czym, przy pomocy Teleportu Anabeth udała się, zapewne w jakimś celu, przed jaskinię. Dochodzące z jej wnętrza sapanie i rumor świadczyło dobitnie o tym, że albo przebywający w niej członkowie drużyny oddają się nadzwyczaj głośnym i męczącym rozrywkom, albo że ten, kto wybierał się dzisiaj do jaskini przez nabazgrany na jej ścianie portal, srodze się zawiedzie.

„Jesteśmy!” – oznajmiła kolejna Wiadomość Rajmunda.

„Gdzie?” – to zdezorientowany Guillermo.

„Tu!” – Maeve, triumfalnie.

….

„Znaczy przed jaskinią!” – Maeve, nie mniej triumfalnie.

„A po co żeście tu leźli? Sytuacja jest pod kontrolą!” – Guillermo, pewnie.

„Bo mieliśmy się nie rozdzielać!” – Rajmund, zaczepnie.

„No…”

„Całkiem tu ładnie, na górze.” - Anabeth, pojednawczo. „Taka mgiełka się ściele…”

Rzeczywiście; na górze było pięknie, a wokół kostek członków grupy numer jeden (minus postękujący w jaskini Szprota) snuł się ospale malowniczy, mlecznobiały opar. Odrobinkę później opar sięgnął ich kolan i wysunęły się zeń czarne macki, oplatając nieomal pieszczotliwie nogi dzielnej trójki (albowiem Anabeth, ku zachwytowi Rajmunda i dezaprobacie Maevis, zawisła w powietrzu ponad głowami członków grupy numer jeden).

W tym miejscu nadal miało szansę być i pięknie i heroicznie zarazem, albowiem Anabeth dobyła z kieszonki różdżki i jęła pracowicie Rozpraszać zaistniałą Magię, natomiast Rajmund z nie wiadomo kąd (bo przecież zbroje kieszonek nie miewają?) dobył trąby. I wytrąbił wprost w spektakularny zachód słońca trochę Magic Circle against Evil, a trochę popularną pieśń religijną. O ile co wytrąbione, odniosło efekt, o tyle rozpaczliwe pocieranie przez Anabeth magicznego patyczka – wręcz przeciwnie, efektu nie przyniosło. Ani pożądanego, ani w ogóle żadnego. Od tego momentu krążące miedzy grupą numer jeden (nadal minus Szprota) i grupą numer dwa (plus Szprota) Wiadomości nabrały dynamizmu oraz dramatyzmu („Biją nas!” „Ale kto??” „Nie wiemy!.. A Was biją?” „Jeszcze nie!.. Posyłamy do Was Guillermo. Idzie!... Utknął w wejściu…”). Podobnie jak wysiłki Anabeth które uległy podwojeniu, a następnie potrojeniu zaraz po tym, jak spektakularny opar zasyczał i zabarwił się zielonkawo, w związku z czym Maevis stopiły się z sykiem: klamerka u kamasza oraz karmelki w kieszeni.

Poziom heroizmu na metrze kwadratowym powierzchni przed jaskinią uległ w tym miejscu raptownemu podwyższeniu jako, że Cinnamon przypomniała sobie niespodziewanie o posiadanej różdżce, odziedziczonej w spadku po Matheney, a wypełnionej po brzegi jakże użytecznym w zaistniałej opresji zaklęciem Swobodnego Poruszania Się. Na przypomnieniu się nie skończyło – różdżka została użyta zgodnie z przeznaczeniem i w jak najbardziej słusznej sprawie, co zaowocowało wkrótce taktycznym odwrotem pełnego składu grupy pierwszej (konsekwentnie minus Szprota) w okoliczne zarośla. Wobec takiego przegrupowania członkom grupy numer dwa nie pozostało nic innego, jak tylko z godnością opuścić zajmowaną jaskinię. Jako, że Guillermo ruszył był niejako przodem, ukrywając się pośród macek i oparów i dzięki temu- prąc do przodu, ku dorodnemu krzakowi jeżyn, pozostałym w jaskini całemu człowiekowi i pół-orkowi pozostało wyteleportowanie się. Na łączkę nieopodal. Która to łączka nie tylko była pokryta rosą ale także, jak tuż po wyteleportowaniu się na nią przekonał się nekromanta, bacznie obserwowana. W związku z czym kiedy zadyszany, podrapany, pełny skład grupy numer jeden (nieustająco minus Szprota) wpadł na łączkę, dowiedział się jednocześnie dwóch rzeczy. Po pierwsze Szprota z Guillermem (widocznie po jego stronie odwrotu taktycznego zarośla były rzadsze) pogonili w ciemnościach za czymś, co mogło być kozą, ale także sprawcą oparu, macek, oraz zapachu uryny w jaskini. Po drugie zaś – znad łąki uniósł się na ich powitanie identyczny jak przed jaskinią opar, skrywający pod sobą lodową taflę. Który to opar wraz ze skrywaną taflą dzięki posiadanemu zaklęciu zignorowali wszyscy, łącznie z Cinnamon. Która żadnym sposobem nie mogła zignorować faktu, że z ciemności nadleciała ku niej popiskując alarmująco nieduża, łaciata mysz. Mysz zatrzymała się w powietrzu (ZATRZYMAŁA SIĘ W POWIETRZU, Cinnamon, coś Ty wąchała!) pięć centymetrów od twarzy kleryczki, na wysokości jej okrągłych jak spodki oczu (Niech mnie ktoś obudzi, błagam! Albo przynajmniej uszczypnie…). I gdyby myszy miewały łuki brwiowe Cinnamon gotowa byłaby przysiąść, że to konkretne zwierzę właśnie je uniosło w wyrazie trochę zniecierpliwienia, a trochę wyczekiwania.