niedziela

XVII. Psalm na piątą niedzielę zwykłą miesiąca Na'am.



Mater nostra.

Pani nasza

Która Jesteś.

Święte Twoje Imię.

Błogosławione Dary.

Niech będzie Twoja wola,

Niechaj się stanie,

Niech zegnie nasze karki aż do ziemi

W pokornej akceptacji.

O małe, powszednie sprawy

Zadbamy sami;

Ty, Bogini Rzeczy Wielkich, zaopiekuj się naszymi duszami, bo przecież

Wszyscy mamy dusze… I są nieśmiertelne- czyż nie?

Odpuść nam nasze winy-

Krew na rękach,

Kłamstwo na wargach,

Zemstę na myśli,

W dokładnej proporcji do Win, odpuszczanych przez nas tak szczodrze.

Kuś nas, zwódź, ale zostaw

Wolną Wolę, autonomię dokonywania wyborów, namiastkę wolności

I wybaw nas…

Wybaw nas od nas,

Pani nasza

Która Jesteś.

sobota

Psalm XVI. Epos Guillermem pisany.



Epos
(epopeja, czasem także poemat epicki) - jeden z głównych i najstarszy gatunek epiki. Obejmuje utwory najczęściej poetyckie, rzadziej tworzone prozą, a ukazujące dzieje życia legendarnych, częściowo historycznych lub całkiem historycznych bohaterów, na tle wydarzeń przełomowych dla danego narodu, lub też opowieść o prapoczątkach tego narodu lub grupy etnicznej. Często opowiadają nie tylko o postaciach ludzkich, ale też boskich, magicznych czy demonicznych. Często mają charakter zbioru opowieści mitycznych i wywodzą się często z czasów, w których grupa ich autorów nie znała pisma.”

--------------------

W przeciwieństwie do niektórych, Guillermo nie był ani postacią magiczną, ani też niespecjalnie demoniczną. Znał pismo; Cinnamon na własne oczy widziała, jak kilka razy skrobał coś na kawałku wyświnionego pergaminu. Ale nie miała najmniejszych wątpliwości, że postanowił zostać bohaterem eposu. Bohaterem, którego legendarność mogła być dyskusyjna, za to przejście do historii- liczone w minutach. Góra dwóch. Westchnąwszy zastanowiła się, ile Guillerma powinno zostać na podłodze koło nich, żeby mogła przygotować i rzucić jutro zaklęcie Wskrzeszania Umarłych. Preferencyjnie cały, ale jakoś nie wierzyła, żeby to się wydarzyło. „Może stopa wystarczy… on ma takie wielkie stopy”- taksowała wielkiego buciora, przytrzymywanego obecnie przez Amelanchiera. A jeżeli zamieni się w kamień? No cóż, to już będzie zmartwienie Tadhga, który wpatrywał się w Wirującą Zagładę Guillerma od dobrych kilku godzin wzrokiem strasznym, mamrocząc pod nosem „Czerwonego! Nie ma czerwonego… A żółty… nie ma siły, zła szkoła, zła.” Potencjalny obiekt rychłej zagłady tymczasem poprawił się na podłodze i zakomenderował: „Spuszczajcie!”

Pewnie w tym momencie reakcją oczekiwaną od kapłana byłoby wykrzyknięcie: „Nie! Stójcie! Zabijecie go!”. Albo przynajmniej pobłogosławienie rąk, trzymających Guillermowe kostki podczas, gdy głowa chłopaka zanurkowała w różnokolorowych, magicznych odmętach. Rzecz w tym że, podobnie jak cała reszta, Cinnamon miała już tak serdecznie dość wymrażania tylnich części ciała na kamiennej podłodze komnaty na szczycie wieży i gapienia się w blokujący drogę powrotu wir, że najchętniej sama wsadziłaby weń głowę. Powstrzymywało ją od tego graniczące z pewnością prawdopodobieństwo, że jej towarzysze odszukaliby wówczas jej ciało, wyciągnęli na górę i poczekali aż Matheney nauczy się zaklęcia wskrzeszającego. A potem, dopóki by im się nie znudziło, rzucałaby na nieboszczkę Cayenne owo zaklęcie tylko po to, żeby Oshir, Tadhg albo Guillermo dusili ją, Cinnamon, gołymi rękoma za to, że beztrosko się zabiła, pozostawiając ich bez jej czarów leczących, a co gorsza- w tym strasznym, zapomnianym, nudnym miejscu, w którym koczowali już całą wieczność- chyba ze dwa lata co najmniej! Tak więc bez zmrużenia oka patrzyła, jak Guillermo próbuje dokonać samodekapitacji, a w głowie kiełkowało jej okropne przypuszczenie, że to może nie być takie głupie rozwiązanie dla nich wszystkich, że nawet taka śmierć lepsza niż ten okropny letarg… „No to jestem”- wyłoniła się na powierzchnię wiru nietknięta głowa ich wojownika sprawiając, że wszyscy aż podskoczyli.

Jakieś trzy minuty później mieli gotowy plan. Guillermo i Cinnamon, obwiązani linami i asekurowani gorliwie przez całą resztę, byli ostrożnie opuszczani poprzez wir, aby Cinnamon spod jego powierzchni mogła rzucić na Guillerma czar Chodzenia w Powietrzu. Wówczas Guillermo mógłby zacząć kursować w dół i w górę, znosząc ich wszystkich drogą, która się tu dostali… Tak, to był dobry plan. Tyle, że przy przejściu przez wir z Cinnamon dosłownie wyssało wszystkie prostsze zaklęcia. „A jeżeli tamci mają na sobie albo w głowie jakieś proste czary ochronne, które woleliby zachować? Trzeba ich jednak uprzedzić.”- myślała, szarpiąc za linę, którą była obwiązana i jadąc w górę, ku reszcie towarzyszy.

I to był błąd. Karygodny, niewybaczalny błąd za który zapłaciła, gdy przy powtórnym przejściu w dół przez wir zwyczajnie wyczyściło ją z reszty zaklęć. Wściekła, klnąca na czym Scarred Lands stoją, Cinnamon wyjechała nad pieprzony wir po raz wtóry i w krótkich, żołnierskich słowach, których nie powstydziliby się dowódcy Oshira i Guillermo opisała, co też jej się stało. Popatrzyli po sobie. Jak nie urok… Po czym na dół zjechała na linie Matheney, której udało się spod wiru rzucić zaklęcie Rozproszenia Magii. Wielce Magiczny Wir zamigotał i zniknął mniej więcej równo z tadhgowym „to nie zadziała”. Przez chwilę trwali w niemym osłupieniu. To znaczy, że cały ten czas siedzieli tutaj i jedli suszoną wołowinę gapiąc się na Śmiertelnie Groźną Pułapkę Blokującą Drogę Powrotną podczas, kiedy mogli po prostu Rozproszyć Magię i wyjść stąd?? W grobowym milczeniu Cinnamon nastroszyła się pod ścianą w pozycji medytacyjnej, z miną dającą wyraźnie do zrozumienia, żeby nie podchodzić do niej na odległość Fireballa i zapadła w niewesołe rozmyślania na temat zgubnego wpływu nadmiernego spożycia suszonej wołowiny na zdolności intelektualne spożywających.

Odpocząwszy ( w normalnych okolicznościach Cinnamon powiedziałaby „rankiem”, ale w tym zatęchłym miejscu czas odmierzały nie wschody słońca i księżyca, ale pory medytacji, jedzenia wołowiny i okrążania wypełnionej wirem dziury w podłodze ), rzuciwszy na siebie cały arsenał zaklęć ochronnych oraz czary Chodzenia w Powietrzu, ruszyli w drogę powrotną w dół. Cinnamon przyszło do głowy, że mogli byli wydrapać w tynku coś na kształt: „Tu byliśmy- Bohaterowie Mithril”. A zaraz potem, w absolutnych ciemnościach które szczelnie ich spowiły, przyszło jej także do głowy, że może jednak nie powinni byli pakować obydwu kapłanek do koszy, dźwiganych przez jednego i tego samego Guillermo. Jeżeli do tego niosący Oshira, idący teoretycznie sześćdziesiąt stóp za nimi Amelanchier nie trzymał dystansu… W tym samym momencie w ciemności zabrzmiał pojedynczy łoskot, seria cichszych pobrzękiwań, a następnie poirytowany Guilllermo wysyczał w źródło hałasu: „Spierda…” Nie dokończył. Wsłuchał się w to, co usłyszała i Cinnamon, a także najprawdopodobniej krążący wokół przy pomocy swojego własnego zaklęcia nekromanta. Gdzieś w górze, nad nimi, coś się poruszało, znacząc szlak swojej ostrożnej wędrówki w dół dziwacznym, rytmicznym podzwanianiem.

„Co do…?”

brzdęk

„Słyszeliście to?? Co..?”

brzdęk

Guillermo nie tracił czas na dyskusje taktyczne ze znieruchomiałym Amelanchierem. „ Na galeryjki, szybko, i rozpraszamy się!”

brzdękbrzdęk

Najciszej jak się dało lądowali w pośpiechu na otaczających ten poziom szybu-wieży balkonik, odsuwając się od siebie na największą możliwą odległość. I szło im to całkiem nieźle-

BRZDĘK

Amelanchier zaklął w ciemnościach, sapnął „Ma mnie!” i, sądząc po dziwacznych świstach, zaczął na oślep wymachiwać toporem.

Światło rozjaśniło miejsce, w którym Amelanchier jakimś cudem wciąż stał na galeryjce, z sapaniem i stękaniem wyrąbując się spośród tańczących wokół niego łańcuchów. Doczepionych, jak się wydawało, bezpośrednio do ciemności nad jego głową. "Może Barierę Ostrzy?"- zastanowiła się Cinnamon, z zadartą w góre głową szacując odległość. "Co prawda osłoni to coś przed nami, ale i nas przed tym czymś, więc..." "Trzeba skurwysyństwo zabić!" - w mroku obok niej Guillermo sięgał po broń a ona uznała, że tym razem wojownik faktycznie może mieć rację. Zmrużyła oczy, jeszcze raz policzyła dystans.Maio a divina chamas que consomem”- słup biało niebieskiego płomienia rozjarzył wnętrze szybu nad nimi, oświetlając przyczepionego do ściany kytona, który wydał z siebie prawie ludzki skowyt, solidnie oberwawszy płomieniem Madriel. Kolejna inkantacja, więcej biało niebieskiego ognia, tym razem z łaski boga, do którego klepała pacierze Matheney, kolejny skowyt… mało. Kątem oka Cinnamon dostrzegła Oshira, Guillermo i Amelanchiera, sposobiących się do walki wręcz- nie, z tym należy sobie dać radę czarami obszarowymi, zanim oplącze kogoś łańcuchami i zrzuci sześćset metrów w dół. Cinnamon podniosła rękę, pewnie nakreśliła symbol, z otwartej dłoni wystrzelił oślepiająco jasny płomień.. chybiła. „Niech to Abyss pochłonie!”- zaklęła, bardzo nie po kapłańsku. „Poprawię i skończę skurwiela”- w głosie Tadgha usłyszała uśmiech, no doprawdy, ambasadorze Mhic Draodoir, że niby kapłance Madriel nie wypada tak przeklinać, a pan to kiedy się obeznał ze słownictwem rodem z zakładu szewskiego? Lekko odwróciwszy głowę śledziła palce nekromanty, kreślące symbol czaru. „To zaskakujące, jak inaczej każde z nas, rzucających zaklęcia, kreśli symbole”- pomyślała, kiedy dłoń Tadgha zakreślała w powietrzu oszczędną elipsę. „Matheney zamaszyście, niecierpliwymi, rwanymi ruchami całej ręki. Czarodziej- oszczędnymi, minimalistycznymi gestami samych palców, jakby grał w tar’teyn, albo jakby nie chciał się pobrudzić… pobrudzić się magią, zabawne, ona sama… GLOBE OF FORCE??.” „Chyba trochę przestrzeliłeś”- wymruczała ponad swoim prawym ramieniem, przy akompaniamencie nieprzyjemnego, suchego chrzęstu. „Moja droga, nie ma czegoś takiego jak przestrzelenie”- odpowiedział półgłosem, podczas kiedy ciało kytona, koziołkując i obijając się o ściany szybu, w brzęku łańcuchów minęło galeryjkę na której stali, w swojej ostatniej drodze na spotkanie podłogi.