poniedziałek

Psalm XXII. Kto sieje wiatr...

To może byśmy utrzymywali do rana Światło Dnia? A rano ewakuowali wszystkich ze szpitala… czy coś.” – zaalarmowany rewelacjami, przyniesionymi przez Cinnamon, Guillerma i Tadhga, Rajmund spacerował nerwowo od prawej do lewej ściany szpitalika i z powrotem.

„Nic nie da” – Cinnamon i Lizetta odpowiedziały jednocześnie. „Światło Dnia nie utrzyma Spirit of the Plague z dala od chorych. Ani do zdrowych.” – uzupełniła Lizetta. „I jestem przekonana, że wszyscy razem do kupy, jak tutaj stoimy, nie mamy wystarczającej ilości Zawróceń, żeby utrzymać je na dystans do rana.”

„No więc co robimy?” – Rajmund przystanął na środku i niepewnie spojrzał na resztę.

„Mamy zaklęcie Ognistej Kuli…” – zaczęła Annabeth.

„MAM jeszcze jakieś Seek the Soulless” – odezwał się pewnie czarodziej.

„Stosy zapalone – na zewnątrz jasno jak o zachodzie słońca.” – zaraportował Guillermo, wchodząc do pomieszczenia.

„No dobra – to Ty z Rajmundem i Maeve na dół, Szprota przy drzwiach, magicy na stryszek, my we trójkę weźmiemy parter.” – komenderowała Lizetta.

„Gdyby co- nie wychodźcie walczyć bez mojego czaru na mieczach, zwykłym żelazem nic Spirit of the Plague nie zrobicie.” – dodała Cinnamon. Na głos, bo pomyślała także „Gdyby co, wszyscy będziemy martwi. Wystarczy, że najpierw przyjdą po nas, kapłanki. A przyjdą. Zawsze przychodzą.”

Rozeszli się niechętnie, każdy na wyznaczone sobie miejsce. Cinnamon oparła się o parapet wąskiego okna, niewidzącym wzrokiem wpatrując się w jasno płonące za oknami stosy. „Są jak stosy pogrzebowe.” – nie mogła się uwolnić od tego skojarzenia. „Jak jasno płonące, starannie ułożone stosy pogrzebowe ku czci bohaterów Mithril. Czy w Mithril spala się zmarłych? Chyba nie… raczej grzebie się ich w ziemi. Cóż za obrzydliwy, barbarzyński obyczaj! Mam nadzieję, że ktoś wpadnie na pomysł, żeby po mojej śmierci spalić ciało. Jeżeli po mojej śmierci zostanie jakieś ciało do spalenia. Po śmierci Anadriel nie zostało zupełnie nic… Kto wie, może tak jest lepiej? Może powinno się po prostu znikać w rozbłysku białego światła, rozpływać w powietrzu, pozostawiając po sobie jeszcze przez chwilę ślad zapachu. Anadriel pachniała czeremchą. Może…” „GUILLERMO! WRACAJ!” – trzask gwałtownie zamykanych drzwi, tupot stóp i krzyk Rajmunda gwałtownie przywróciły Cinnamon rzeczywistości.

„Rajmund?! Co się…”

„Wybiegł! Wybiegł stąd, jakby go sto demonów goniło. Mówił, że zaatakowały Elenkę na głównej ulicy. Że trzeba jej pomóc. Zanim będzie za późno. Trzeba za nim biec, sam nie da rady!”

„Jesteśmy zbyt wolni, Rajmund, zanim dobiegniemy na miejsce, będzie po wszystkim.” – pokręciła głową Cinnamon. „Myślę, że trzeba…”

„Ja dam radę, przecież latam!” – wykrzyknęła znienacka Anabeth, unosząc się już w powietrzu obok Tadhga, który ostatnio w ogóle mało używał nóg, szybując zawsze i wszędzie, jeśli tylko coś lub ktoś nie zmusiło go do postawienia stóp na ziemi.„To lecimy!”- zakomenderował teraz i zanim ktokolwiek zdążył otworzyć usta i zasugerować, że może to jest rzeczywiście dobry pomysł, żeby wszyscy polecieli razem na pomoc Elenie, nekromanta z czarodziejką wlecieli na strych, skąd po krótkiej chwili stukot otwieranego okienka połaciowego oznajmił fakt opuszczenia przez nich budynku.

„A leczył kto ich będzie?” – zadziwił się Szprota.

„Nikt. Widocznie uznali, że usługi kapłana nie będą dziś potrzebne i że dadzą sobie radę we dwójkę.” – Cinnamon skupiła się przez chwilę na tym, czego o stanie Guillerma mogła się dowiedzieć za pośrednictwem Holy Channel. „W każdym razie Guillermo jest póki co cały i zdrów. Rajmund, Maeve, Szprota- jak słyszeliście, Spirit of the Plague nie przyszli tutaj, zaatakowali na ulicy miasta. Nie mogę, niestety, sprawić, abyśmy także polecieli. Mogę zamienić nas w mgłę- to najszybszy sposób przemieszczania się, jaki mogę zaofiarować.”

„Dobre i to.” – kiwnął głową Rajmund.

„To ja polecę biegiem!” – Szprota już rozpędzał się do biegu mierząc groźnym wzrokiem drzwi, pospiesznie otwierane przez Lizettę.

„Dobrze- byleśmy tylko chociaż my się nie rozdzielali. Rajmund, Maeve, podejdźcie” – Cinnamon zaczęła inkantację i już po chwili trzy smużki mgły pomknęły w ślad za ryczącym bojowo Szprotą.

----------------------------------------------------------

Tak naprawdę Cinnamon nigdy nie dowiedziała się, co wydarzyło się tamtej nocy. Kiedy wraz z Rajmundem i Maeve dotarli na miejsce, było po wszystkim. Guillermo zapewniał lekko zasapanego Szprotę, który najwyraźniej także przybiegł post factum, że Elence nic nie jest. „Duchy tych dzieci ją obroniły. Ale mówi, że jej powiedziały, Elence znaczy, że to dopiero początek.” – dyszał ciężko chłopak – „Że najgorsze dopiero przyjdzie.”

Oczywiście.

Anabeth siedziała na ziemi, zielonkawa, z rozdartą na całej długości kiecką i mocno uszczuplonymi siłami życiowymi, a Tadhg unosił się przy niej powtarzając jak to dobrze, że tu był, bo gdyby nie on, to ona byłaby już historią o pewnej czarodziejce. „O, jesteście. To pomóżcie Anabeth tą różdżką, albo może Cinnamon…” – zakomenderował czarodziej. „Cinnamon może.” – ucięła, przyklękając przy Anabeth, biorąc w dłonie jej trzęsące się ręce i koncentrując się na ocenie jej stanu. Aż sapnęła odkrywając, jakie spustoszenie w energii życiowej i umiejętnościach panny Sanvean poczyniło… cóż, w zasadzie nie wiedziała dokładnie co, ale obstawiała, że dotknięcie Spirit of the Plague. A właściwie Spirits of the Plague bo z graniczącym z pewnością prawdopodobieństwem mogła ocenić, że takie obrażenia musiał zadać więcej niż jeden. Już otwierała usta chcąc zapytać nekromantę, jak to się stało, dlaczego zaatakowali sami, po co… zrezygnowana, tylko pokręciła głową. Jak to - jak? W uszach zabrzmiało jej wciąż żywe wspomnienie wściekłego głosu Tadhga „…jesteśmy razem, czy nie? Skoro jesteśmy, powinniśmy się tak zachowywać. Współdziałać. A nie strugać bohatera- solistę. Bo na luksus niemyślenia – zwłaszcza o innych - nie możemy sobie pozwolić.” Kapłanka nie miała do dodania nic więcej, więc tylko zamknęła oczy, przyzwała mocy Bogini i zaczęła cierpliwie, mozolnie, minimalizować wyrządzone szkody.

czwartek

Psalm XXI. Zdychaj, plago!

„LIZEEETAAA!” – Guillermo nigdy nie lubił tracić czasu. Kiedy tylko dowlekli się do kolejnej orczej wioski, postanowił zastosować prostą echolokację w celu ustalenia miejsca pobytu tej, dla której dotarli aż tutaj. „LIZEEE...”

 

„W szpitaliku- ja chętnie poprowadzę” – szybciutko wtrącił się we wspólnym ich orczy przewodnik oraz syn miejscowego sołtysa w jednej osobie i chyżo pomknął rampą w dół, w głąb wioski, która najwyraźniej zlokalizowana była pod powierzchnią. Chcąc nie chcąc ruszyli za nim, w nastrojach zważonych jeszcze bardziej, niż poprzedniego wieczora; Tadhg ponury jak chmura gradowa nad Hollowfaust, Guillermo mamroczący coś gniewnie pod nosem, Cinnamon milcząca i zamyślona. Tylko Rajmund, którego paladyńskie śluby obejmowały najwyraźniej solenną obietnicę nie używania empatii, trajkotał bez ustanku na temat cudów i dziwów orczej sztuki architektonicznej. Przy akompaniamencie tego trajkotania dotarli do miejsca, w którym Lizetta oraz nieznana im kapłanka ochoczo opukiwały kolejnych orków. „Ano tak – Alik mówił, że jednym z objawów jest kaszel” – domyśliła się po chwili Cinnamon podczas, kiedy Lizetta rozpromieniła się na ich widok.

 

„No- nareszcie! Wiadomość o tym, że tutaj zmierzacie, dotarła do nas już jakiś czas temu. Wyglądam Was, jak milvus dżdżu – bardzo potrzebujemy pomocy!”

 

„To co mielibyśmy robić?” – zatarł ręce paladyn.

 

„Jak to- co? Opukiwać! Chorzy tam...” – Lizetta machnęła w kierunku sąsiedniego pomieszczenia, którego ściany drgały leciutko; jak wszędzie, gdzie ziemia została Poświęcona. „...a zdrowi do domu. I jutro od nowa. I tak w kółko, aż się nie skończy zaraza. Albo nasze siły.”

 

„No dobra” – zakasawszy rękawy, Rajmund i Cinnamon przystąpili do opukiwania. Pierwszą chorą znaleźli po mniej więcej pół godzinie, kiedy dłonie kapłanki zaczynały lekko mrowić. Młoda (jak utrzymywała Lizetta), całkiem przystojna (jak utrzymywał Guillermo) Orczyca rozkaszlała się pod serdecznym klepnięciem Rajmunda ocierając rękawem załzawione, błyszczące gorączką oczy. Tadhg natychmiast przyskoczył do niej jak ghoul do świeżego trupa i zaczął wyrzucać z siebie z szybkością samopowtarzalnej kuszy brzmiące krótko i rzeczowo pytania ( o ile zadawane w orczym pytania mogą być krótkie i rzeczowe). „No” – odwrócił się do nich po chwili „wieczorami bywała z koleżanką na posterunku na północnym krańcu wioski. I widywała tam strażników. Oraz dziwną mgłę.”

 

„Strażnicy się pochorowali jakieś dwa dni temu- już ich izolowałyśmy” – Lizetta kiwnęła głową w kierunku sąsiedniego pomieszczenia.

 

„Wygląda na to, że Twoja wybranka na dzisiejszą randkę spędzi romantyczny wieczór z nimi, a nie z Tobą, Guil” – dodał słodziutko nekromanta, rzucając chłopakowi pełne mściwej satysfakcji spojrzenie.

 

„No dobra – a ta koleżanka?” – wtrącił przytomnie Rajmund.

 

„Jaka koleżanka? To, o ile widziałem, miało być upojne tete a tete.” – głos Tadhga nadal ociekał słodyczą.

 

„Koleżanka, z którą były na posterunku północnym – zapytaj pani, czy jest tu gdzieś.” – doprecyzowała Cinnamon.

 

„To może ja” – zaofiarował się widocznie zaalarmowany syn wodza. „No więc nie ma jej tu.” – wyjaśnił po chwili, coraz bardziej zaalarmowanym tonem. „Dzisiaj źle się poczuła i... została w domu.”

 

„A żeby to szlag! Co ja mówiłam? Żeby chorzy przychodzili tutaj, a nie chowali się po komórkach na węgiel, tak?!” – zagrzmiała Lizetta. „Trzeba tam iść!”

 

„Ano trzeba- zaprowadzę Was.” – młody Ork już był w drzwiach.

 

„Lizetta, Rajmund-zostańcie. Ja pójdę- i tak mnie już ręce bolą od tego klepania.” - Cinnamon ruszyła ku wodzowi - juniorowi.

 

„Sama nigdzie nie pójdziesz.” – pierwszy raz od kilku dni Tadhg i Guillermo zabrzmieli w absolutnie harmonijnym unisonie i pobiegli za kapłanką.

 

Dotarli we właściwe miejsce tuz przed zachodem słońca. Ogromny Ork, najprawdopodobniej głowa rodziny, aż syknął na widok dwóch ludzi i elfki. Cinnamon miała przemożne wrażenie że zostali wpuszczeni do środka wyłącznie dlatego, że był z nimi syn wodza i, sądząc po tonie, jakim zwracał się do pana domu, zwyczajnie zażądał prawa wejścia dla siebie oraz towarzyszących mu obcych, powołując się przy tym na swoją pozycję, prawo, obyczaj, koneksje rodzinno- towarzyskie oraz krwawą i niechybną zemstę Madriel (znanej w pewnych kręgach jako Bogini mordu i krwawej zemsty), jeśli zatrzaśnie im drzwi przed nosem. Cały czas mamrocząc gniewnie (jedna z tych rzadkich chwil kiedy Cinnamon bywała zadowolona ze swojej skromnej znajomości języków obcych) gospodarz poprowadził ich w głąb domu, ku niewielkiej izdebce, oświetlonej w tej chwili promieniami zachodzącego słońca. Młoda Orczyca leżała na posłaniu, oddychając ciężko. Kapłanka od progu czuła bijącą od niej gorączkę. Nie zważając na protesty krewniaka chorej weszła do izby i pochyliła się nad Orczycą, starannie się jej przyglądając, dotykając rozpalonej, wilgotnej od potu skóry, wciągając w płuca woń choroby. Obok niej przyklęknął nekromanta, wpatrując się uważnie w pacjentkę. Guillermo nie dołączył do nich; pozostał wraz z sołtysowym synem w progu izby i skoncentrował się na strojeniu groźnych min pod adresem licznych członków rodziny Orczycy, która to rodzina nadciągnęła tymczasem tłumnie z głębi tego oraz najprawdopodobniej sąsiednich domów, zaniepokojona wizytą aż trójki obcych pod rodzinnym dachem i pomrukując gniewnie, śledziła z nieufną podejrzliwością poczynania dwojga przybyszów. Tymczasem Cinnamon zastygła z palcami na coraz szybszym tętnie chorej i spojrzała na Tadhga tylko po to, żeby napotkać jego uważne spojrzenie.

 

„Coś tu jest..”

 

„Tak, mniej choroba, bardziej...”

 

„Zaklęcie?”

 

„Raczej… klątwa?...” ”- porozumiewali się szybko, półsłówkami.

 

„To może spróbuj?...”

 

„Tak myślę.” – kiwnęła głową Cinnamon i położywszy obie dłonie na rozpalonym czole chorej, wymruczała inkantację Usuwania Klątwy. Przybierające na sile oraz decybelach groźne pomruki od drzwi na moment przycichły po czym wybuchły ponownie, ale tym razem były to okrzyki ulgi i z minuty na minutę bardziej wylewne podziękowania. Każdy kapłan Madriel wiele razy spotykał się z taką właśnie reakcją- strach i nieufność zamieniały się w radość i nieomal uwielbienie, kiedy na oczach przestraszonych krewnych i przyjaciół chorego manifestowała się moc Bogini. „Błogosławieni którzy nie widzieli, a uwierzyli.” – wymamrotała kwaśno elfka. Tymczasem ich pacjentka poczuła się wyraźnie, zauważalnie lepiej. Usiadła na posłaniu i spojrzała przytomnie wokół, a jej oddech wyrównał się i uspokoił.

 

„No i widzicie ludzie? I po strachu jest! Tak jest łaska Madriel, a nasza kapłanka taka miłosierna, że tu przyszła i chociażeście nie chcieli, uleczyła...” – Guillermo urwał, kiedy Cinnamon podniosła ostrzegawczo dłoń. Bo coś jeszcze było nie tak. Coś przeoczyli. O czymś zapomnieli. Coś się nie zgadzało. Czuła to i ona i nekromanta, który ze zmarszczonymi brwiami wpatrywał się w uśmiechniętą od ucha do ucha Orczycę w szybko zapadającym zmroku. Zmroku... a jeżeli zdjęło tylko część klątwy? Jeżeli jeszcze coś tu jest, tutaj wokół, co chowa się starannie przed światłem dnia? Coś złego... Niewiele myśląc kapłanka podniosła ręce nad podłogą, dłońmi w dół i przyzwała mocy Bogini, Poświęcając ziemię, na której stała. Powietrze wokół niej zadrgało leciutko. A nadal stojący w progu Guillermo sapnął z niedowierzaniem.

 

„Co jest?” –czarodziej stał już w progu, koło wojownika.

 

„Słuchajcie... wokół niej.. coś... gęstnieje.”

 

„Skąd TY wiesz- ja tam nic nie widzę, więc jak...” – nekromanta urwał raptownie na widok artefaktycznego miecza, który dawał Guillermo moc Prawdziwego Widzenia, a którym ów właśnie wymownie potrząsał przed nosem czarodzieja.

 

„Ani mi się waż dotykać tego miecza!” – uprzedziła kapłanka ewentualność jednego z najgłupszych, a zarazem- ostatnich pomysłów, jakie potencjalnie mogłyby przyjść Tadhgowi do głowy.

 

„Ale JA nic nie widzę!!” – w skardze Ambasadora Holloufaust pobrzmiewały furia i frustracja.

 

Cinnamon z westchnieniem cofnęła się do drzwi, nie spuszczając oczu ze zdezorientowanej chorej sięgnęła za siebie, po dłoń nekromanty i wyszeptała zaklęcie.

 

„Dzięki, Cinn... Oż kurwa!!”  elfka zmarszczyła nos na tak oryginalne sąsiedztwo własnego imienia.

 

„No właśnie- kurwa. A jak toto wylezie z chałupy?” – zaniepokoił się Guillermo.

 

„Nie wylezie – Cinnamon to tak pięknie załatwiła, że nie wylezie. Zapuszkowała to na poświęconej ziemi.” – czarodziej uśmiechał się coraz promienniej – „I zrobiła z tego piękną tarczę strzelniczą. Zdychaj, plago!” Potężny strumień energii magicznej wraz z inkantacją Seek the Soulless uderzył w Orczycę, nie czyniąc jej najmniejszej krzywdy i eksplodował w potężnym rozbłysku nad jej oniemiałą głową.

 

„No no- patrzcie Państwo, Spirit od the Plague TUTAJ.” – pokręcił głową Tadhg.

 

„Tutaj jak tutaj- ale pomyśl o tym lizettowym szpitaliku. Jak tam tych chorych więcej siedzi...po ciemku….”

 

„No to biegiem!” – zadyrygował Guillermo i wypadli wszyscy troje w gęstniejącą noc.