piątek

Psalm XV. Po co są światu kapłani.


„Amen!”- niecierpliwie przerywa mi Anadriel.- „Wymodliłaś już życie wieczne i przyległe łaski dla całej swojej rodziny i połowy sąsiadów!.”

„Driela”- zaczynam z cierpliwością, wpojoną mi w klasztorze. „Po pierwsze madrielici nie używają amen ani jako interpunkcyjnego znaku oddzielającego, ani w ogóle. Po drugie przerywasz mi modlitwę, a to może mieć kiedyś skutek opłakany. Po trze..”

„Nie ma Nueza”- przerywa mi znowu i wymownie wskazuje małą klepsydrę, ustawioną między nami na podłodze. Piasek już prawie się przesypał. Siedem minut…

„I co teraz?”- przeglądam w myślach nieliczne dostępne zaklęcia, a gdzieś na wysokości żołądka zaczyna we mnie narastać panika. Mogłabym, oczywiście, przywołać Obrońcę; ostatnim razem przywołałam mocno zużytego, jazgotliwego kundla który wyglądał, jakby przy próbie wykonania ataku miał umrzeć ze starości. Albo Mgłę- w ten sposób dość skutecznie ukryłabym siebie i Anadriel przed oczyma wracającego do nas kompana. Może chociaż dwuosobowe Sanktuarium dla mnie i dla złodziejki, zanim wróci nasz przerośnięty zwiadowca… Co prawda poszedł tam na własną odpowiedzialność. Jeżeli przytrafi mu się teraz coś nieprzyjemnego, to będzie to poniekąd na jego własne życzenie. Jego wina.

„Kapłan jest odpowiedzialny za swoich towarzyszy. Zawsze. Od tej zasady nie ma wyjątku.”- Matka Przełożona patrzy na nas surowo, milczy przez chwilę, upewniając się że to, co przed chwilą powiedziała, do nas dotarło. „To właśnie jest profesjonalizm kapłana. Czy wybierzecie walkę wręcz o życie swoje i tych, z którymi przyjdzie Wam wędrować, czy dbanie o leczenie pozostałych podczas, gdy będą Was osłaniać w walce, Waszym świętym obowiązkiem jest wziąć na siebie odpowiedzialność za każde życie. Za każdą śmierć. I umieć za to umrzeć. Albo, co jest znacznie trudniejsze, z tym żyć.”

Siódma minuta. Moje cholerne, bezużyteczne zaklęcia. Gdybym tylko była bardziej doświadczonym kapłanem… jeżeli Nuez umrze, to będzie moja odpowiedzialność. Moja wina. Moja bardzo wielka wina.

„Kapłan żyje po to, aby stawać między Śmiercią a tymi, których Madriel powierzyła jego pieczy.”- słowa Matki Przełożonej trwają we mnie i wokół mnie, jak wypowiedziane zaledwie wczoraj. Życie Alifa, uciekające z niego chyłkiem, jak złodziej. Życie Guillerma, wyciekające cienką strużką krwi na kamienną posadzkę. Życie Tadhga, darowane po raz drugi przez specjalizujących się we wskrzeszaniu kapłanów. Po trzykroć, klęcząc przez wiele godzin na zimnych kamieniach świątynnej posadzki, wbijałam sobie w dłonie paznokcie. Aż do krwi. I żyłam dalej.

Wtedy, w półmroku tej ciasnej komnaty, myślałam wyłącznie o własnej bezsilności. O moich cholernych, bezużytecznych zaklęciach. I o zaciśniętych w wąską linię potępienia ustach Matki Przełożonej. Później, w innym półmroku, budziłam się gwałtownie z płytkiego snu na jawie i nasłuchiwałam niespokojnie oddechu ludzkiego nekromanty z Hollowfaust.

Kiedy zaczynam zdejmować z pleców łuk, z korytarza wyłania się Nuez. Cały, zdrów, obwieszony festonami pajęczyn. I natychmiast zasłania się przed celnie wymierzanymi razami Anadriel. „To było SIEDEM? Liczyć nie umiesz?!.” Oddycham. W powietrzu znowu jest tlen.

W innym czasie, w innym miejscu Tadhg przewraca się na wznak, mrucząc przez sen: „potrawka z króliczka”.

Pod stopami Anadriel pojawia się pierwsze pęknięcie i nabierając szybkości, sunie ku mnie przez mozaikę podłogi.

czwartek

Psalm XIV. Magia. Modlitwa. Życie.


„Ó Tu que traz a luz, bendito seja o seu nome, Teu ser sua vontade.”- wypowiadane w rytm uderzeń serca słowa modlitwy uspokajały. Magia płynęła we krwi wartkim strumieniem, koniuszki palców mrowiły, rozrzucone bezładnie kawałeczki rzeczywistości wpadały na swoje miejsca. „O Madriel, bid 'ch ewyllysia.”

Magia. Modlitwa. Życie. Trzy słowa. Jedno znaczenie. Każda modlitwa to magia. Każda modlitwa to życie. To powietrze, którym oddycham. Ziemia, po której stąpam. Woda. Światło. Dotyk gładkiej skóry Anadriel. „ O Madriel' n ddedwydd.”

W klasztorze nauczono nas modlić się. Nauczyć modlitwy. To tak, jakby uczyć oddychania. Tak, jak śpiewaka uczy się malowania głosem, wykorzystywania gam i serca do zaczarowania słuchaczy nas uczono, jak splatać wiarę z magią. Jak modlitwą rzeźbić zaklęcia. Modlitwa. Akt ostatecznego zaufania. Zatracenia się. Oddania bez reszty. „Madriel ’n annwyl.”

„Jak to- zaufać? Jak to- bez reszty? Nie potrafię, Matko Przełożona, nie umiem. Nie nadaje się!”

„Madriel 'n raslon.”

Mój brat, pochylony nad swoją księgą zaklęć, długie palce pieszczotliwie gładzą pergamin. Arogancja, z jaką wypowiada inkantację za inkantacją. Władca Słów. Thyme Czarodziej- Początek i Koniec każdego rzucanego przez siebie zaklęcia.

„Madriel 'n drugarog.”

„Jak to- do klasztoru? Jaka łaska? O czym Ty mówisz?!”- jadeitowe oczy mojego ojca, pociemniałe z gniewu i rozczarowania. „Czy naprawdę nie masz dość wiary w siebie, dość rozumu żeby rzucać zaklęcia, polegając wyłącznie na swojej inteligencji? Naprawdę uważasz, że inkantacja najprostszego czaru zaczyna się od „Zdrowaś Madriel, łaski pełna?” Córko?!.”

Dość wiary…

Skulona we wnęce okiennej, płaczę- po raz drugi w życiu. Mocne ramiona Thyme’a zamykają się wokół mnie, rozrzucone bezładnie kawałeczki rzeczywistości wpadają na swoje miejsca. „Moja mała siostrzyczka, już dobrze, będzie dobrze, obiecuję.”- mruczy mi do ucha inkantację najpotężniejszego z wszystkich zaklęć. Thyme Czarodziej. Odchylam głowę i przytulam do jego szyi swój mokry od łez policzek.

Odchylam głowę i na oślep skaczę w modlitwę jak w pogrążone w ciszy jezioro.

Psalm XIII. Przedtem- potem. Prywatne wspomnienia Cinnamon.


"Cinnamon, sprawdzisz to?..."- dwie pary oczu wpatrują się we mnie z oczekiwaniem. Wstaję z westchnieniem i odmierzam długimi, pewnymi krokami zgęstniałą wokół mnie, wyczekującą ciszę, mrucząc inkantację Czytania Magii. Co to w ogóle za pomysł, przychodzić tutaj we trójkę? Ale Nuez był, jak zwykle, pewny siebie i trafności swoich pomysłów. Stał teraz za Anadriel, z mieczem przewieszonym przez plecy "bo w ten sposób ma się wolne ręce". Po co, u miłosierdzia Madriel, wojownikowi wolne ręce? Potrząsam głową, odpędzając retoryczne przecież pytanie, co-Ty-Cinn-wiesz-o-wojownikach, wyciągam rękę, przesuwam nad runami które, posłuszne mojej mocy, rozjarzają się słabym, niebieskawym blaskiem pod moimi palcami. Czy gdyby magia nie była taka ładna, też by mnie tak cieszyła z każdym rzuconym zaklęciem?- zastanawia się nad tym gdzieś podświadomie estetka we mnie. Odwracam lekko głowę.


"Droga wolna, możesz iść majstrować przy zamku, Driela"- mówię półgłosem. Filigranowa złodziejka (chociaż upiera się, żeby mówić o niej per "artystka") przeciska się zręcznie koło mnie, muskając rdzawą czupryną moje nagie ramię. "Kiedyś zginiesz przy robocie, jak zaczepisz o pułapkę tymi kłakami"- przypominam sobie, co powiedział Nuez, kiedy odrosły jej już włosy. "Kiedyś wszyscy zginiemy przy robocie i pójdziemy prosto do piekła! Oprócz Cinn; ona ma kontrakt na miejsce u Madriel"- odcięła się wtedy Anadriel tym swoim niskim, schrypniętym głosem, tak bardzo nie pasującym do całej reszty jej osoby. "Prawda, Cinn?"

Prawda?



"Thyme, co to jest śmierć?" - mam dwadzieścia lat i zadzierając głowę, patrzę na starszego brata. Mój ukochany, najmądrzejszy, starszy brat, moje dopełnienie, które zaczyna się dokładnie tam, gdzie kończę się ja sama i które swoim końcem określa miejsce mojego początku. Wiele lat później, kiedy będę umierać po raz pierwszy rozpaczliwie, kurczowo uchwycę się tego wspomnienia- gałązek deszczu na szybach, delikatnego zapachu piżma, poważnego spojrzenia brata.

"Myślę, że koniec i początek drogi, en'nii. Ani trochę więcej. Ani trochę mniej."



"...Ani trochę więcej- dokładnie siedem minut!"- dodaje bardka, obrzucając Nueza badawczym spojrzeniem. "Pojąłeś, czy powtórzyć w hollowfaustańskim?". Nuez pochyla głowę, przechodząc przez wprawnie otwarte drzwi. Patrzę na Anadriel pytająco a ona potrząsa głową, aż brzęczą wszystkie jej kolczyki. "Daj mu się wykazać; wiesz, jaki on jest"- podkreśla absolutnie zamierzoną ironię płynnym gestem szczupłej dłoni. Cicho brzęczą bransolety. "Wiesz, nie znam się na złodziejstwie, tylko na klepaniu pacierzy, ale czy przypadkiem w Twoim zawodzie strojem roboczym nie jest brak biżuterii?"- uśmiecham się do niej, a ona w odpowiedzi pokazuje mi język.

Czekamy. Całą wieczność.

Gdzieś daleko powoli otwierają się granatowe oczy, poznaczone złotymi cętkami inteligencji.

"Cinnamon, sprawdzisz to?..." - pięć par oczu wpatruje się we mnie z oczekiwaniem. Wstaję z westchnieniem i odmierzam długimi, pewnymi krokami zgęstniałą wokół mnie, wyczekującą ciszę.

Psalm XII. Po godzinach- Cinnamon i Tadhg w cywilu.


Gwałtownie otwarte od wewnątrz drzwi z hukiem uderzyły w ścianę.

" Gdzie wyście, kurwa, byli?"- zażądał informacji poirytowany do granic możliwości nekromanta, wypadając z sypialni Cinnamon. Popatrzyli po sobie. "W Banewarrens, a gdzieśmy mieli być?"- ostrożnej odpowiedzi Guillermo towarzyszyło kiwnięcie głowy Oshira. "I co- i zostawiliście mnie tutaj, samego i poleźliście, tak?" -pieklił się Tadhg. "Pięknie, po prostu, kurwa, pięknie!". "Ale chory byłeś." - zaczęła niepewnie Matheney i umilkła natychmiast bo rzeczywiście, poprzednie zdanie w ustach kapłanki zabrzmiało co najmniej niezręcznie. "A jak ty się czujesz? Lepiej?" - w głosie Cinnamon brzmiała szczera, nie udawana troska. Oraz spora doza rozbawienia. Elfka podeszła bliżej do rozzłoszczonego czarodzieja, który właśnie otwierał usta, zapewne w celu poczęstowania ich jakąś kwiecistą złośliwością i, mijając go w drodze do własnej sypialni, wymruczała "Następnym razem po Quick Sober weź długą, aromatyzowaną kąpiel" po czym starannie zamknęła za sobą drzwi, zamierzając zastosować się do udzielonej właśnie Tadhgowi rady i wreszcie wleźć do wanny. Moczenie się w ciepłej wodzie z olejkiem różanym powinno pomóc pozbyć się znużenia, wypłukać z dłoni wspomnienie kolejnych czarów, ciskanych w nienaturalnie silne, rozzłoszczone spectry, które zaatakowały ich natychmiast po otwarciu drzwi, starannie ukrytych za Prismatic Wall, pozbyć się ze skóry zapachu strachu, z jakim obserwowała petryfikację dwójki swoich towarzyszy. W łazience zdjęła suknie, przez chwilę studiowała skomplikowany wzór ran i zadrapań, którymi jej ramiona i dekolt poznaczyły eksplodujące szkielety w jednym z pomieszczeń, po czym z westchnieniem ulgi zanurzyła się w parującej, pachnącej pianie i zamknęła oczy.

"Cinnamon?"- musiała się zdrzemnąć, bo głos Tadhga ją obudził.

"W wannie!" - odkrzyknęła.

"Co to za straszliwa historia z bawołami, o której Amelanchier i Oshir opowiadają? I z nową trąbą Matheney?" - w głosie czarodzieja brzmiało rozbawienie. Cinnamon otworzyła usta, zamknęła, potrząsnęła głową, zamrugała kilka razy, żeby przepędzić nader żywo malujący się jej przed oczyma wyobraźni obraz Matheney z trąbą..Yyyy.. A! O tę trąbę chodzi! "Poczekaj, wyjdę i opowiem Ci; nie chce mi się wrzeszczeć z łazienki". Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy, nawet gorąca kąpiel, więc Cinnamon z żalem wygramoliła się z wanny, zawinęła w wielgachny ręcznik i podreptała do pokoju.

"No więc tak" - usiadła w fotelu pod oknem, podwijając pod siebie nogi. "Udało nam się zdjąć Prismatic Wall; Amelanchier znalazł w rumowisku zeszyt Danara. Kompletne brednie chorego umysłu.. o. tam leżą, możesz potem sam zobaczyć"- ruchem głowy wskazała swoją pelerynę, uprzedzając pytanie Tadhga. "Ale na ostatniej stronie znaleźliśmy pouczającą historię, która jak ulał pasowała do układu tych figur w komnacie. Pokręciliśmy figurami, zaklęcie zeszło"- czarodziej pokiwał głową; najwyraźniej zafascynowany kunsztem inżynieryjnym Danara Amelanchier opowiedział mu już o dwóch ruchomych posążkach krasnoludków, które po ustawieniu figur we właściwym położeniu wysunęły się ze ściany i zdjęły z Prismatic Wall jedno po drugim zaklęcia składowe, uderzając w magiczną barierę najprawdopodobniej także magicznymi młoteczkami. "Tam dalej były drzwi. Oshir otworzył" - wzdrygnęła się na wspomnienie koszmarnego widoku wysokiego pokoju, z którego ścian nawet po śmierci zdzierały tapetę uwięzione tam spectry, panicznego rzucenia się do ucieczki całej drużyny, duchów przepływających przez drzwi, które przed chwilą zatrzasnął Oshir i odcinających im drogę powrotu, potwornego zimna, przenikającego ją do szpiku kości za każdym razem, kiedy wyciągała rękę z nałożonym na nią zaklęciem leczenia i sięgała poprzez wrogą, złą pustkę w miejsce, gdzie kiedyś biło serce. "Cztery podrasowane spectry, wszystkie zabiliśmy" - zrelacjonowała oszczędnie, a Tadhg kiwnął głową odgadując to, co przemilczała. "A to?"- zapytał, wskazując palcem jej pokaleczone ramiona. "A, to! Nic takiego; ale musze skombinować jakąś maść, żeby mi ślady nie zostały. no i z czego się śmiejesz?!" - ofuknęła czarodzieja. "Tak czy siak- w jednym z pomieszczeń dekorator umieścił ozdobę z przykutych do ścian szkieletów, no i spróbowałam Konsekrować.". "Co tłumaczyłoby kości we włosach; już myślałem, że to jakaś moda nowa albo co." - uśmiechnął się Tadhg. "Mam KOŚCI we włosach?!" - Cinnamon skoczyła na równe nogi, pogalopowała do koszmarnej, liliowej toaletki, która ku estetycznej udręce zarówno kapłanki, jak i czarodzieja zajmowała pół sypialni, rzuciła okiem w lustro, z jękiem zgrozy złapała szczotkę i zaczęła energicznie szczotkować włosy. " W tym pomieszczeniu był jeszcze jeden nieumarły, trochę silniejszy, ale daliśmy mu radę, miał przy sobie mały kluczyk, nie bardzo wiemy, do jakiej dziurki pasuje, mam go w prawej górnej kieszeni peleryny, kluczyk, nie nieumarłego, możesz zobaczyć" - każdemu słowu Cinnamon towarzyszył grzechot sypiących się na podłogę kostek. " A w pomieszczeniu z zerwanymi tapetami i spectrami jest przejście dalej- wystarczy pokręcić świecznik. Ale najlepsze były, faktycznie, bawoły." - elfka odłożyła szczotkę i z obrzydzeniem spojrzała na zgrabny stosik, usypany u jej stóp. "Może zrób z tego narzeczoną dla Mustellusa, albo co." - wróciła na fotel. "A potem znaleźliśmy anioła."- uśmiechnęła się marząco. Tadhg zakaszlał i w pospiechu odstawił podnoszoną właśnie do ust filiżankę. "Cinnamon, doprawdy, Twoje bardzo prywatne fantazje na tematy. Mów dalej". "W jednej z cel. którą, nie wiedzieć czemu otworzyliśmy, zobaczyliśmy."-zająknęła się -"zobaczyliśmy.desakrowane. ściany całe w pentagramach. wszędzie czarna farba. i krew. a na środku. krzyż, odwrócony krzyż."-przerwała, niepewna, znowu niepewna, jak ma mu to opisać. Najlepiej. "Daj rękę, Tadhg"

Odwrócony krzyż. Ogromny. Od ściany do ściany. Od sufitu do podłogi. Przybity do niego anioł. Drwina z Piekła i z Nieba. Czas, w którym umierają Nieśmiertelni. Poczerniałe, wychudzone ciało, rozpostarte skrzydła, rozłożyste, odarte z ciała, z piór, z całej magii.

Guillermo, Oshir, Amelanchier, zdejmijmy go!! Pomóżcie.

Lekki.. taki lekki.zupełnie nic nie waży w moich ramionach, ostrożnie opuszczany z krzyża, cal po calu, kto zabija anioły!

I nagle otwierają się ogromne oczy, pełne nieba i słońca, ciężki, jakiż on ciężki, o Madriel! A wokół szum wielkich skrzydeł, nagle pierzastych i pełnych światła.

".Tadhg?"

"Uhum?"

"Mam ochotę wyjść, napić się.".

Tadhg niepewnie zerknął w okno, za którym wolno zapadł zmierzch "Iść z Tobą?"

"Jeśli chcesz".



----------------



". Matheney ciągle wraca do tego golema jak do dziury w zębie, a Oshir majstruje przy zamku chyba całe życie" - Cinnamon przełknęła ostatnią krewetkę i starannie oblizała palce z masła. Siedzący po drugiej stronie stołu Tadhg uśmiechnął się z kulinarnie warunkowaną błogością i rozejrzał się w poszukiwaniu ładniutkiego, acz mocno spłoszonego kelnera, który przed chwilą sprzątnął opróżniony przez nich drugi dzbanek wina, obiecując przynieść trzeci. "Wreszcie- ta- daam! drzwi się otwierają, w środku jakiś. cylinder, pełen czegoś, bo ja wiem? zapewne magicznego jak sam sukinsyn. No i zanim dochodzi do tego, że ktoś z nas zaczyna obmacywać artefakt, słyszę, że w korytarzu jest nienaturalnie cicho. Że ktoś rzucił tam najprawdopodobniej zaklęcie Ciszy. No i świetnie -cofamy się. Daleko nie zachodzimy- bęc! i mam za plecami dwa kamienne posążki, Matheney i Guillermo, petryfikacja jak złoto, odwracam się i tylko dzięki True Seeing widzę tego pieprzonego golema, jak się zbiera do galopu w korytarzu, bo jest oczywiście bardzo niewidzialny". Tadhg przytaknął, dolewając wina. "Mam przed sobą Oshira i Amelanchiera, którzy widzą pusty korytarz, za sobą strefę zaklęcia, więc mogę sobie rzucać co najwyżej Yaeshlą bo, jak wiesz, swoje modlitwy musze móc recytować i dwa kamienne, ciężkie jak sama mithrillska statua posągi, czary mi się skończyły, no po prostu- czas umierać, matko Cinnamon! I wtedy rzucam ostatnie zaklęcie, którego doprawdy sama nie wiem, czemu się nauczyłam. Przyzywanie. A że mam w tym mniej więcej taką wprawę jak w jedzeniu świńskich uszu pałeczkami na czas, z braku lepszych pomysłów przyzywam trzy bizony, przed siebie, no i wystaw sobie, te zwierzaki pojawiają się jeden na drugim, wielkie jak szafa w małym, ciasnym korytarzu, Oshir odwraca się do mnie z wyrazem twarzy typu "I co teraz, Cinnamon ze strachu oszalała, zginiemy tu wszyscy!". A tymczasem te fortepiany. a przepraszam, bawoły, nie dość, że blokują golemowi możliwość wykonywania większej ilości ataków na raz, to jeszcze same atakują, no i wyobraź sobie, że ku swojemu zdumieniu dojechaliśmy drania". Cinnamon jednym haustem dopiła swoje wino. "A Cisza skąd? Zdolność golema czy.?" - zapytał Tadhg, odstawiając na stół pusty dzban i łapiąc za okolice fartucha przemykającego obok kelnera. "Panie starsz. młodszy, jeszcze raz to samo". "I to tak migusiem, chłopaczku, bo nie będzie napiwku" - zawtórowała czarodziejowi kapłanka. "Raczej uwalniana przy każdym otwarciu drzwi, jak na moje skromne pojęcie o wyobrażeniu".

"Cinnamon, kochana, wróćmy może na chwilkę do anioła".

"O tak, wracajmy" - rozanielona elfka zaczęła się niepewnie podnosić z ławy. "Hola, hola, przewielebna, miałem na myśli wycieczki raczej werbalne, nie piesze" - czarodziej delikatnie, acz stanowczo posadził Cinnamon z powrotem na ławie.

"Nie mów do mnie. przewielebna. I zostaw mój rękaw w spokoju, elfy z Vera Tree tego nie lubią!'

"Wprost przepadają za to za winem i skrzydełkami" - Tadhgowi jakimś cudem udało się podnieść z miejsca na tyle szybko, że zagrodził sobą drogę kelnerowi, cwałującemu byle dalej od nich i po krótkiej walce wyszarpnął pełen wina dzban z jego troskliwych objęć. Chłopak zrobił minę, jakby za chwilę miał się rozpłakać, zerknął na kapłankę (w końcu osoba duchowna, więc niewykluczone, że w poszukiwaniu u niej otuchy i wsparcia), która pogroziła mu tylko palcem i uciekł czym prędzej na oddzielone kotarą od sali zaplecze.

"Owszem, elfy w ogóle, a kapłani w szczególe mają sentyment do skrzydeł" - Cinnamon nalała sobie wina i przesunęła dzban w kierunku Tadhga.

"Ptaków" - ucieszył się jak dziecko nekromanta, nalewając sobie wina (i przy okazji rozchlapując drugie tyle).

"Aniołów! Świntuch, nie ambasador z pana, panie Draodoir."

"Mhic Draodoir, jeśli łaska. To mówisz, że co - anioł był suchutki i malutki, a potem."

"Wypełnił się."

"Znaczy się, obrzmiał."

'Światłem się wypełnił! I świętością!"

"U was się to nazywa świętość? Ciekawa religia, ciekawa."

"Tadhg! Jaja sobie robisz ze świętego!"

"Nie jaja, co najwyżej pierzynę"

"TADHG!"

"Czyżbym na zawsze zepsuł Ci wspomnienie upojnych chwil z rękoma pełnymi pta." Cinnamon stanowczym ruchem wyciągnęła rękę i zatkała Tadhgowi usta. "Następnym razem będzie Silence, nie ręka!" - wysapała.

"Grozisz? Czy obiecujesz?" - czarodziej przyglądał się kapłance z rozbawieniem. Zamrugała, a potem, ku zdumieniu obojga, roześmiała się na cały głos, cofając rękę. Zawtórował jej po chwili ostrożnego wahania.

"Jesteś pijany, mój drogi"- Cinnamon krytycznie przyjrzała się dnu swojego kubka.

"Ty za to trzeźwiuteńka. I wcale nie pomyślałaś przed chwilą o tańczeniu na stole" - Tadhg przechylił dzban do góry dnem i potrząsnął nad swoim kubkiem, nie czyniąc go wskutek tych działań ani odrobinę mniej pustym. Po chwili zamarł, zmarszczył brwi, próbując bardzo intensywnie coś sobie przypomnieć i wreszcie rozchmurzył się najwyraźniej sprawdziwszy, że jego pamięć wciąż jeszcze działa mniej więcej bez zarzutu.

"A trąba?" - zapytał triumfalnie.

"Jaka trąba??"

"No, trąba Matheney"

"Nie Matheney, tylko anioła".

"Cinnamon!"

"Blaszana"

"Dobry Boże, Ty pijaczko."

"I nie Matheney, tylko wspólna trąba. Drużynowa. Trąbka właściwie. Do dmuchania. Dmucha ten, kto akurat trzyma. Możesz Ty, jak chcesz i potrafisz. Dobrze się czujesz? ".Tadhg wyglądał tak, jakby za chwilę miał się udusić. "Oddychaj może. Wdech."

"Cinnamon"- jęknął nekromanta, jak najbardziej na wydechu.

"No to wydech, jak wolisz. A wydmuchać z trąbki można Circle Against Evil. Raz dziennie. Poza tym anioł poświęcił ten pokój w którym wisiał. Tak na króciutko poświęcił, ze sto lat góra. Żebyśmy mieli gdzie sypiać w Banewarrens. Jak nas już wyrzucą z koszar. A pro pos wyrzucania- myślę, że lepiej będzie, jak sobie stąd pójdziemy" - Cinnamon krytycznie przyjrzała się kotarze na zaplecze, zza której wyłaniał się właśnie kelner (a z punktu widzenia Cinnamon- usmarkana chłopczyna) w towarzystwie ojca- chama (jeśli sądzić po butach) i rodzeństwa płci męskiej (jeśli sądzić po wąsach). "Chodź, idziemy do koszar." - podniosła się z miejsca, pokazując kelnerowi na migi, że chcieliby zapłacić. Sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej szminkę, dwa wysuszone na wiór daktyle, do połowy pełny flakonik, puderniczkę, kawałek niebieskiej kredy, obrzydliwie zieloną wstążkę do włosów, sakiewkę, jak się okazało- z pieniędzmi, mały, aksamitny woreczek, coś, co do złudzenia przypominało mysi ogon, dwie szklane kulki i do połowy zjedzoną czekoladkę. "Idziemy, to tak łatwo powiedzieć, idziemy"- wymruczał nekromanta, gramoląc się z ławy i z pewnym niepokojem rejestrując, że Cinnamon zaczyna się uśmiechać. "Tadhg, jak tam Twoje zaklęcia? Przygotowane rano i zupełnie nieużywane, hę? Gotowiutkie do recyklingu?". "W zasadzie tak, a co?" - spytał bardzo podejrzliwie (oraz nieco bełkotliwie) czarodziej, skoncentrowany na walce z najwyraźniej wyjątkowo krzywą w tej gospodzie podłogą. "Bo mnie się nie chce wracać". - Cinnamon zmarszczyła nos. "A samodzielne wędrówki po mieście są, jak sam wiesz, niewskazane". Tadhg z powagą pokiwał głową. "No to może byśmy tak wrócili co prawda razem, ale za to nie od razu. Jutro i tak nigdzie się nie zbierzemy przed południem. Znam tutaj takie jedno miejsce." Czarodziej puścił wreszcie trzymany dotychczas czule blat stołu, złapał pion i poprawił pelerynę. "Matko, prowadź!" - uskoczył przed niezbyt dokładnie wymierzonym kopniakiem w goleń i ruszył do drzwi słysząc, jak Cinnamon mamrocze mu za plecami "Oby Madriel pokarała Cię czkawką, Tadhgu Mhic Draodoirze".



Jednym z niewątpliwych przywilejów bycia bohaterem miasta Mithril jest możliwość powrotu do koszar o świcie, boso, z głupim uśmiechem na twarzy i udanie się do własnej sypialni bez konieczności tłumaczenia się z czegokolwiek, czy tez odpowiadania na jakiekolwiek pytania. I z tego właśnie przywileju zarówno Cinnamon jak i Tadhg tego ranka bez najmniejszych skrupułów skorzystali. A jeżeli nawet któryś ze strażników uniósł pytająco brew na widok rozczochranego ambasadora, niosącego w rękach trzewiki kapłanki Madriel, podczas, kiedy bosa (a niektórzy mówili potem, że i. hmmm. niezupełnie kompletnie ubrana pod obszerną peleryną, w której przedtem jej nie widziano) elfka, chichocząc, przeskakiwała z jednej kostki mozaiki podłogowej na drugą, nikt nigdy o tym nie powiedział. A przynajmniej nic takiego nie dotarło do tej dwójki która, dotarłszy do sypialni Cinnamon, starannie zamknęła za sobą drzwi na klucz, a potem (widział to podobno na własne oczy jeden z ogrodników) szczelnie zasłoniła okno sypialni peleryną Cinnamon.

Psalm XI. Bez wyjścia.


MOST? JEST?...

Stłoczeni się na krawędzi skalnej półki, z niedowierzaniem przypatrują się linowemu mostowi, którego permanentny brak nad dziurą, wypełnioną ciemnością i Polem Antymagicznym fundował im wielogodzinne atrakcje alpinistyczno- gimnastyczne za każdym razem, kiedy zmuszeni byli przedostać się na drugą stronę pieprzonej pułapki na czarodziejów i kapłanki. To pewnie to zaklęcie, na które ostatniej nocy wykosztowało się miasto Mithril ( z mizernym zresztą skutkiem; jeśli nie liczyć deficytu w budżecie miasta) tak wyreperowało to przeklęte miejsce. Guillermo przyklęka i mocnymi szarpnięciami lin upewnia się, czy most jest stabilny" O"tak"oprócz tego, że stabilny, most jest najwyraźniej obwiązany różnego rodzaju brzęczydełkami. Brzęk brzęczydełek niesie się daleko w ciemność za nimi i przed nimi, informując całe Banewarrens o ich tutaj obecności. Cinnamon przypomina sobie drzemiącą gdzieś, w jakichś zakamarkach umysłu opowieść o niedużym, wścibskim stworzeniu, które w jakimś innym miejscu oparło się o cembrowinę głębokiej studni, zrzucając w tę studnię żelastwo oraz długi łańcuch, które z piekielnym łoskotem ruszyły w dół, budząc całe tamto miejsce.

No i pięknie! No i wszyscy wiedzą! Wiedzą pewnie i tak, od kiedy zaczęli bywać tutaj z regularnością kandydatów na przewodników wycieczek po Banewarrens. "Proszę Państwa, na lewo widoczne widmo Danara, ostrzegające zapuszczających się tutaj poszukiwaczy przygód przed czekającą ich dalej śmiercią, uwaga na głowy, idziemy dalej!". "Tutaj jesteśmy"- woła zezłoszczona Cinnamon w oczekującą ich ciemność podczas, kiedy Guillermo rusza po moście na drugą stronę przepaści, podzwaniając z irytacją przy każdym kroku. Na środku mostu zatrzymuje się, łapie zawieszone po obu stronach mostu pęki brzęczydełek, odcina je i z rozmachem rzuca w dół. Przebiega przez most w ciemność, za nim Amelanchier, Matheney, Tadhg, Cinnamon, Oshir" Nie tak łatwo. Nic w tym życiu nie jest łatwo. Wbiegając na półkę, słyszy zza siebie krzyk Oshira i odgłos ciężkiego cielska, lądującego z impetem na ścianie. Odwracają się. Oshir odciął linę i teraz wisi gdzieś poniżej, a paskudztwo, przyklejone do ściany, zbiera się do skoku między nich. Matheney i Amelanchier zaczynają wyciągać Oshira w tym samym momencie, w którym ogromne cielsko ląduje na półce za nimi i obok nich. Nadyma się i znowu cali są w tym cholernym"czymś. "Pozbędę się tego prosto, tylko wyjść stąd do miejsca, gdzie działają zaklęcia, wyjść""- Cinnamon biegnie, przeciska się obok Guillermo, obok Tadhga, obrywa w biegu cios potężnej, szponiastej łapy, biegnie, dalej, dalej, tutaj, wystarczy, przed nią w ciemnościach trzask otwieranych drzwi, ktoś tam jest, ktoś biegnie, za nią w korytarzu tupot stóp i pobrzękiwanie zbroi Amelanchiera, mija ją Guillermo, Tadhg, Matheney, gdzie Oshir?

Widzi ich; jest ich wielu, zbyt wielu, w dodatku i Guillermo i Matheney stoją między nimi, Cinnamon szybko oblicza w myślach najwłaściwszy kąt pod rzucenie Flame Strike’a, tak, tak, przesuwa się szybko pod unoszącym się w powietrzu Tadhgiem, ponosi rękę, inkantacja, błysk, słup ognia, nie żyją, wszyscy nie żyją, oprócz tych czterech, którzy właśnie ją atakują, gdzie jest Oshir? Guillermo zabija dwóch, Tadhg pozostałych dwóch, Oshira nadal nie ma. Amelanchier w nagłym przypływie taktycznego geniuszu wraca tam, skąd wciąż słychać odgłosy walki Oshira, a Cinnamon liczy, wciąż liczy, sześć osób do objęcia rzuconym zaklęciem Uwolnienia spod Uroku, tylko jeden czar, a Oshira wciąż nie ma, nie powinno im się nic stać jeszcze przez chwilę, przecież to przerabiali, może czekać, ma jeszcze czas, ma czas" "Może byś rzuciła Uwolnienie spod Uroku?"- pyta Matheney i Cinnamon, wbrew sobie, krzyczy: "Mam jeden czar, dostało sześć osób, muszę czekać!", a w myślach dodaje "jak masz zapasowy, to czemu sama go nie rzucisz; i przecież widzisz, przecież wiesz, że nic takiego nam się nie dzieje, sama jesteś kapłanką, ja dostałam dodatkowo od wilkołaków i stoję, o Madriel!". "Po pierwsze na mnie nie krzycz" " zaperza się Matheney. "A dlaczego nie?"- Tadhg werbalizuje myśli Cinnamon i uspokajająco kładzie rękę na ramieniu elfki. Ale rozdrażnienie i irytacja nie chcą jej opuścić, napięte mięśnie ramion nie chcą się rozluźnić, dalej jest zła. I przestraszona.

Od wczoraj. A właściwie od dzisiaj. Od środka nocy, kiedy to obudziła się, tak, elfy nie śpią, nigdy, ale ona spała. I śniła. Sen, w którym powiedziano jej" nie, ostrzeżono ją że każdy wybór, którego dokona, będzie zły, a wiele może kosztować życie jej towarzyszy. I kiedy chciała pytać, a miała tyle pytań, obudziła się wprost w duszną, lepką ciemność nocy i spojrzała prosto w zielone oczy Tadhga, siadającego właśnie gwałtownie na swoim posłaniu, budzącego się z własnego koszmaru sennego z własną porcją bezsilności i niezrozumienia. Pytająco uniósł brwi. Zaprzeczyła ruchem głowy; nie, mnie nie śniło się to samo, ty nie mogłeś śnić o moim dniu przyjęcia do Zgromadzenia, po prostu" słowa, za dużo słów, a to niepotrzebne, więc wyciąga rękę, znajduje wśród pościeli nadgarstek nekromanty, zaciska na nim palce, a potem spokojnie, pewnie, jak wiele razy przedtem, z Thymem, dzieli się z Tadhgiem wspomnieniem swojego własnego snu sprzed chwili, słyszy, jak czarodziej gwałtownie wciąga powietrze, więc się udało, tak wyglądała wtedy Matka Przełożona, poznajcie się, proszę, Cinnamon rozluźnia uścisk na nadgarstku czarodzieja. Kiedy chce wstać, Tadhg łapie ją za rękę, mocno, pora na jej prywatne zdziwienie, czarodzieje z Hollowfaust robią to tak, droga Cinnamon, mruga, zaskoczona, kiedy nekromanta prezentuje jej lustro ze swojego snu, lustereczko, powiedz". Zasypiają oboje kilka godzin później. I tym razem nie śnią żadnych snów.

""genialny pomysł, Amelanchierze"- mówi z uznaniem Guillermo, a w oczach Tadhga błyszczą iskierki rozbawienia. Cinnamon potrząsa głową, rozgląda się, ocenia odległość, rzuca czar Uwolnienia z Uroku, a potem zaczyna leczyć. Uzdrawiająca moc spływa z jej dłoni i Cinnamon uspokaja się, rytm dobrze znanych zaklęć wycisza ją, koi skołatane nerwy, kładzie kres gonitwie myśli w jej głowie.

"W porządku, to jak zabijamy to paskudztwo? Jaki jest plan?" Nekromanta spogląda na Guillermo i zaczyna się uśmiechać. Jak to jak? Przywołałeś sobie Cień, Guillermo? Siedzi Ci gdzieś w okolicach kręgosłupa? No to niech się zabiera do roboty. Zwiaduje, przeszpiegowywuje, oraz ściele się pod ścianami, jak to Cień. Guillermo wzdycha, mamrocze, wzdycha znowu. W okolicach jego kolan materializuje się duch" a właściwie duszek dziecka. Z misiem" albo kotkiem" na smyczy" to może pieskiem?, i płynie posłusznie w stronę Pola Antymagicznego w akompaniamencie mamrotań natury neoromantyczno- kapłańskich, oceniających konieczny w zaistniałej sytuacji zakres zmian w stosowanych zaklęciach. Tymczasem guillermowy duszek" Cienik? przypływa z powrotem, wspina się po udzie Guillermo, znika w okolicach krzyża. "Skurwiel uciekł"- informuje zwięźle Guillermo w tym samym czasie. "Nie uciekł, tylko się przegrupował, żeby nam się dobrać do dup, kiedy będziemy na to najmniej przygotowani" " prostuje rzeczowo nekromanta, a każde jego słowo akcentuje kiwnięcie głowy Cinnamon. "To ja już wolę, żebyśmy byli mniej przygotowani gdzie indziej- wynosimy się stąd" " pada pomysł, podchwycony ochoczo przez resztę. Pomysł prowadzi ich w stronę trwającego wciąż w wymuszonym bezruchu smoka ( jeśli dobrze pójdzie, już niedługo, jeśli pójdzie źle" kto wie, co wtedy ), komnaty ze statuą, rozwaloną w drobny mak podczas ostatniej wycieczki, jaką złożyli Banewarrens, aż do cylindrycznego pomieszczenia pełnego, niczym hollowfaustowskie prosektorium półek z ciałami cel, magazynujących artefakty oraz, być może, gdzieś wysoko, ciało Eslafagosa" Danara" oraz, jeszcze bardziej być może, cholerną trzecią część cholernej, bezużytecznej Yaeshli. Która jest im, niestety, cholernie potrzebna.

No dobra, tośmy przyszli" i co dalej? I zaczęło się planowanie najdurniejszego, najbardziej dziwacznego desantu w dziejach drużyny bohaterów miasta Mithril. Desantu tak niedorzecznego, że mógł się równie dobrze udać. Myśl staje się słowem, a słowo- ciałem. A właściwie ciałami Matheney oraz Amelanchiera, dźwigającego całą resztę w górę (chociaż przyznać trzeba, że cechujący się silnym poczuciem niezależności oraz niechęcią do wchodzenia w kontakt fizyczny z przypadkowymi, wybranymi nie przez nekromantę a przez właśnie rzucony czar Air Walk osobami, Tadhg wybrał własny czar Latania"ku cichej zazdrości niesionej przez Amelanchiera Cinnamon).

Uczucie pojawia się nagle, znienacka, w połowie wysokości. Tam! Za tymi drzwiami! Tam jest coś" chcę tam iść! Zaraz, natychmiast, już" Nie; tym razem przyszliśmy tutaj po trzecią część Yaeshli i dokładnie tego będziemy szukać. Ale" Nie, po to wrócę potem. Sama. Ale"Cinnamon gryzie wargi do krwi, rozdarta miedzy chęcią a poczuciem obowiązku, odsuwa wyciągającą się ku niej rękę Guillermo, tak jak ona sama niesionego w górę przez krasnoluda i za wszelką cenę unika spojrzenia Tadhga; on się domyśli, domyśli się na pewno, a ona nie może ich narażać, nie teraz, nie wszystkich, nie w ten sposób, chcę tam pójść!!... Opanowuje się resztką siły woli, przełyka łzy i patrzy w górę.

Docierają na szczyt. Nie potrzeba ani zaklęć, ani też jakiegoś rodzaju wiedzy specjalistycznej żeby zorientować się, w okolicach której celi może się znajdować to, co zostało z Danara, Eslafagosa, czy też może samego diabła wcielonego. Rozwalone drzwi przed nimi zapraszają do zabawy ze śmiercią. Komora. Wewnętrzne drzwi, tym razem zamknięte. Na wprost, po lewej, po prawej. Po chwili zastanowienia Cinnamon podchodzi do nekromanty, dotykając go mruczy inkantację i obdarza zaklęciem, pozwalającym widzieć mu rzeczy takimi, jakimi naprawdę są. Tymczasem Oshir majstruje przy zamkach, starannie ogląda drzwi, szukając pułapek. "Po lewej normalne, po prawej zimne, jak cholera, na wprost wzmocnione" " melduje po chwili. Drzwi po lewej! "mają nadzieję, że uda im się w pierwszym podejściu. Ale nie- za drzwiami jest tylko mała pusta cela, roztrzaskany kościotrup i plamy, które ze zdziwieniem ale i fascynacją nekromanta opisuje jako żywe. Zatem drzwi po prawej. Mała, znowu pusta cela, takie same, tak samo żywe plamy, jakieś łachmany w kącie. Pusta cela? Czyżby? Yaeshla?

Yaeshla rozgląda się. Przypomina sobie, nareszcie coś sobie przypomina, o bogowie!, przypomina sobie, że tutaj właśnie powinna być jej trzecia część, po którą wdrapywali się tak wysoko. Jak wygląda? No" jak różdżka przecież! Seria krótkich, rzeczowych pytań wyciąga z opornego, durnego artefaktu w miarę dokładny opis. Cinnamon zamyka oczy, zmawia krótką modlitwę do Madriel i wysyła przed siebie magiczną sondę, szukając czegoś pasującego do opisu. Jest! W tych gałganach, jest! Guillermo przełyka ślinę i zbiera się do środka. "Odeślij, proszę, swój Cień gdzieś obok"- syczy Tadhg i Guillermo posłusznie mamrocze coś, czeka chwilkę, po czym ostrożnie zbliża się do szat. Rozgarnia je czubkiem miecza. "Nic! Kurwa, nic tutaj nie ma" " krzyczy rozzłoszczony dokładnie w momencie, kiedy jego miecz błyskawicznie pokrywa się rdzą i rozpada. Szmaty podnoszą się ku niemu, nagle żywe, nagle obdarzone wola zabijania, a powietrze wokół wypełnia się twarzami duchów, przejrzyste, bezcielesne dłonie wyciągają się po Guillermo"Jeszcze jedna dłoń, z ciała i magii, wyciągnięta w stronę Guillermo z progu celi, długie palce kreślą w powietrzu symbol, głos pewnie podejmuje inkantację, potworna, wzmocniona energia zaklęcia Seek the Soulless wypełnia całe pomieszczenie przed nimi, nieumarli wrzeszczą i znikają, jeden po drugim, oprócz dwóch, najmocniejszych, nekromanta syczy z zawodu, łachmany cofają się na chwilę, coś tam jest! Guillermo pochyla się po to. Cinnamon, stojąca ramię w ramię z Tadhgiem w progu celi podnosi dłoń, kiedy nekromanta zaczyna opuszczać swoją, śpiewnie zaczyna inkantację wraz z ostatnim słowem wypowiadanego przez czarodzieja zaklęcia, przyzywa imienia Madriel i na jej dłoni wschodzi małe słońce, wybucha, cała cela rozjarza się nienaturalnym blaskiem, podmuch boskiej mocy zabija dwóch ostatnich nieumarłych, którzy oparli się zaklęciu, podnosi włosy na głowie Guillermo, biegnącego już ku nim z czymś w obu rękach, obu?.... w prawej coś, co przypomina do złudzenia metalową różdżkę z główką smoka, Yaeshla? "To nie jest trzecia część mnie" " pewnie oznajmia sekundy potem artefakt i Cinnamon widzi, jak bieleją zaciśnięte nań kostki palców Tadhga, a Guillermo zaczyna tłuc głową o ścianę. A niechże będzie przeklęte" "To jest Sealing Rod do zamykania Banewarrens" " dodaje Yaeshla, a Cinnamon z jękiem osuwa się na podłogę, " a to drugie to boska broń, którą zabito Danara "Eslafagosa" dodaje Yaeshla, boska broń ląduje w elfiej dłoni kapłanki, gwałtownie puszczona przez Guillermo. "Wynosimy się stąd" "mówią jednocześnie Tadhg i Cinnamon.

Nie udaje im się ujść daleko. Dosłownie po kilku krokach patrzący czujnie w przestrzeń pod nimi Tadhg blednie. "W górę, natychmiast!". Cofają się posłusznie. "Trzeba się gdzieś schować, idzie następna burza magiczna, pozdejmuje z nas czary, spadniemy i pozabijamy się, wszyscy, otwierajże te drzwi, Oshir!" " zdenerwowany nekromanta potrafił wyrzucać z siebie słowa z szybkością, wprawiającą Cinnamon w niekłamany podziw. Zza drzwi wionęło ku nim wirem bardzo potężnej, bardzo magicznej energii. Oshir zatrzaskuje drzwi, a Guillermo i Amelanchier rzucają się na poszukiwanie bardziej solidnej kryjówki dla nich wszystkich, wracając po chwili z pustymi rękoma i paniką w oczach. "W górę, może się uda!"- wpadają do jakiegoś pomieszczenia powyżej w ostatniej chwili. Pod ich stopami burza magiczna wpada z impetem w wir energii magicznej, potężny słup światła idzie w górę, nie czyniąc im żadnej krzywdy. Ostrożnie zbliżają się do krawędzi i patrzą w dół, na szalejącą na całej szerokości i zapewne długości cylindrycznego pomieszczenia, podłogę którego opuścili zaledwie godzinę temu, skutecznie odcinającą im drogę w dół, ku Mithril.

Psalm X. Bogowie zimni jak kamień.


Cinnamon wyszeptała ostatnie słowa porannej modlitwy i otworzyła oczy. Jak zawsze, kiedy wracała Stamtąd do tu i teraz, raptownie napłynęły do niej obrazy, dźwięki i zapachy. Oraz uczucie wbijania w kolano okutego metalem rogu wyjątkowo opasłej księgi zaklęć Tadhga. Siedział obok niej i z nieprzytomnym wyrazem twarzy wertował trzymane na podołku tomiszcze, poszukując najskuteczniejszych zaklęć na dzisiejszą wycieczkę do Banewarrens. Wstała z dywanu i cicho podeszła do okna. Opierając policzek o framugę zapatrzyła się w jaśniejące na wschodzie niebo, w myślach analizując listę wymodlonych na dzisiaj zaklęć. Wkrótce przekona się, czy dokonała trafnego wyboru. Już wkrótce…

Czuła się jakoś…współodpowiedzialna za losy tej gromadki. I w jakiś niepojęty dla niej samej sposób, z każdym dniem bardziej z nią związana. Coraz częściej jej dobór zaklęć dyktowany był nie tylko wyobrażeniem tego, co ona sama zrobi i jak zareaguje w tej czy innej sytuacji, ale także, a może nawet przede wszystkim tym, jak jej zdaniem zachowają się inni. Co, oprócz leczenia, będzie im potrzebne? A co zbędne? Coraz częściej zdarzało im się działać w milczącym porozumieniu. Kiedyś dyskutowaliby o tym, kto pójdzie pierwszy. Teraz w wąskich, ciemnych korytarzach na przód wysuwał się bez pytania Guillermo i przystawał na chwilę, kiedy nieomal odruchowo splatała go ze sobą zaklęciem Holy Channel. Kiedyś wbiegliby w dowolne miejsce z niczym nieuzasadnioną nadzieją, że uda im się nie wpaść w żadną pułapkę. Teraz, zanim na dobre weszli do pomieszczenia, Oshir dopadał zamkniętych drzwi i pułapek, których istnienia nawet nie podejrzewali i zaczynał w milczeniu pracować nad ich rozbrojeniem. Kiedyś i ona, i nekromanta, każde starannie zamknięte w swojej samotności, wybieraliby z dostępnego im arsenału magicznego to, co ich zdaniem przyda się najbardziej. Teraz zdarzało się, że oboje siadali naprzeciwko siebie i zanim każde z nich pogrążyło się na chwilę we własnej, pełnej zaklęć ciszy dyskutowali o tym, czy i jak podzielić między siebie przygotowanie tych czarów, które z racji swojej specyfiki dostępne były im obojgu. Zmienili się. Zmienili się wszyscy. I Cinnamon ze zdziwieniem musiała przyznać, że nie czuła się z tą zmianą najgorzej.

Z zamyślenia wyrwał ją odgłos zamykanej książki zaklęć i szelest szat Tadhga, podnoszącego się z dywanu. Nie ruszając się z miejsca twierdząco pokiwała głową w odpowiedzi na niezadane przez czarodzieja pytanie - tak, ona też była głodna. I marzyła o kubku gorącej czekolady.

----------

"Pani... Panie..." - oczy przestraszonej dziewuszki w strojnych szatkach zakonu Madriel biegały niespokojnie od kapłanki do nekromanty "Pomóżcie im.. ratujcie...". Kiedy chłodnymi korytarzami Banewarrens podążali ku sercu tego miejsca, myśli Cinnamon raz za razem powracały do tej części poranka kiedy, popychając przed sobą tę małą, Lizetta wkroczyła do jadalni. Jakby nie dość mieli własnych zmartwień, jakby nie dość trudno było im przedzierać się przez skonstruowany przez Danara labirynt bez mapy, bez przewodnika, za to ze świadomością, że mogą polegać wyłącznie na sobie. Tyle było jeszcze do zrobienia - a czasu tak mało. A teraz jeszcze wiadomość, że gdzieś w środku czworo nieodpowiedzialnych dzieciaków usiłując znaleźć miecz…nie, poprawiła samą siebie, Miecz…najprawdopodobniej znalazło kłopoty. Oczywiście pomogą im, jeśli będą w stanie. Widziała to po minach swoich towarzyszy. Oczywiście. Tylko…kto IM pomoże? Kto pobiegnie korytarzami Banewarrens do samego centrum koszmaru, żeby ratować krasnoluda, dwie kapłanki, dwóch jegomości o umiejętnościach podejrzanych tylko trochę mniej niż ich koneksje i jednego ambasadora ze skłonnościami samobójczymi? (chociaż Cinnamon musiała przyznać, że odkąd zaczął sypiać w jej pokoju, Tadhg spokojnie przesypiał większość nocy, mówił przez sen jedynie rzeczy, które wywoływały uśmiech na jej twarzy i zaprzestał nocnych wędrówek po koszarach). Zdecydowała, że rozmyślaniom melancholijno-depresyjnym odda się (albo i nie) później i zatrzymała się, o włos unikając zderzenia z plecami idącego przed nią Oshira. Mniej więcej pośrodku ich gromadki przezroczyste widmo Danara, pojawiające się przed wejściem do serca Banewarrens, monotonnym głosem recytowało formułkę ostrzeżenia przed pójściem dalej, a daleko z przodu Guillermo właśnie wtykał głowę przez na wpół otwarte drzwi. Cinnamon nerwowo przełknęła ślinę myśląc głównie o tym, że nawet zaklęcie Leczenia Ran Krytycznych nie jest w stanie pomóc zwiadowcy z uciętą ciężkimi drzwiami głową, a jej dzisiejszy dobór zaklęć (myślże czasem Cinnamon, idiotko!!) nie objął Wskrzeszenia. Na szczęście głowa Guillerma, wciąż osadzona na karku, obróciła się do nich po kilku chwilach i poinformowała "Słuchajcie... tego…kartka leży na podłodze". "To podnieś!" - zakomenderowali na dwa głosy Cinnamon i Tadhg. Sekundy później ich oczy spotkały się…połączeni jedną straszną myślą, wrzasnęli jednocześnie "ZOSTAW!". "Byście się zdecydowali"- zagderał Guillermo, zamierając posłusznie wpół przysiadu, przyzwyczajony nie dyskutować z wrzaskami kapłanki i nekromanty zwłaszcza, kiedy z tą pierwszą łączy człowieka Holy Channel. "Ja pójdę"- mruknął Tadhg i, z wyobraźnią ufiksowaną gdzieś pomiędzy zaklęciami Wykrycia a Czytania Magii (wyobraźnia Cinnamon wciąż zataczała struchlałe kółka wokół zaklęcia Eksplodujących Runów), ruszył ku Guillermo.

------------

"Mówiłem wam, że to nie są jakieś niewinne ofiary, co to się wybrały do Banewarrens na wycieczkę po artefakt, po czym wzięły się i zgubiły!"- pieklił się Tadhg mniej więcej na wysokości spiczastego ucha Cinnamon. "Mówiłem, że nie można im tak po prostu zaufać! No i co? No i miałem rację! Obcym się nie ufa!". Przyczyną rozgorączkowanych szeptów nekromanty była treść odcyfrowanej przez niego notatki, wobec której to treści Cinnamon skłonna była zgodzić się z czarodziejem. Zresztą w kwestii zasadności ufania obcym też była skłonna się zgodzić. I w paru innych kwestiach, jak ze zgrozą, ale i rozbawieniem, zdała sobie sprawę, także. "Może jednak zbyt częsty kontakt z Boginią ma zgubny wpływ na osobowość…"- pomyślała, przekraczając próg następnego pomieszczenia.

Poczuła to natychmiast. Silną aurę takich miejsc, z których bogowie zostali wypędzeni, aby zrobić miejsce dla innych, zaborczych i samolubnych bogów. Rzut oka na Matheney i była już pewna, że to nie złudzenie. Odetchnęła głęboko dwa razy, zastanawiając się jednocześnie nad przyczyną i skutkiem takiego stanu rzeczy. Tymczasem Guillermo wyłonił się zza zamkniętych dotychczas drzwi. "Kaplica tam jest…tak jakby. I taki gość coś czyta" - odpowiedział na pytające spojrzenie pięciu par oczu. "Oj"- pomyślała Cinnamon. I pomyślała również, że tym razem to jej kolej sprawdzić. Tym razem to ona ma największe szanse. No dobra…

Nie zdążyła dojść do kaplicy. Kiedy była o kilka kroków od wejścia, drzwi otworzyły się z impetem. Zobaczyła…

Bogowie umarli. Dawno temu. Wszyscy. A może nigdy ich nie było? Madriel…jej nie było nigdy. A te wszystkie szeptane ku niej modlitwy porywał wiatr i niósł prosto do piekła…A może piekła też nie było?

Smak krwi z przegryzionej wargi na chwilę ocucił Cinnamon. Podniosła głowę i spojrzała na pozostałych. Nie mogła im już pomóc. Nie jako kapłanka. Ale…wciąż byli jej towarzyszami. Wciąż czuła się za nich odpowiedzialna.

"Uciekajmy stąd! Natychmiast!".

Nigdy później Cinnamon nie potrafiła wytłumaczyć, jak udało im się wycofać w mrok korytarza. Inni musieli coś zrobić. Guillermo, Tadhg, może Oshir, zapewne Amelanchier…na pewno nie Matheney. Cinnamon widziała, jak dziewczyna bezradnie opuszcza ręce, wzniesione do nakreślenia symbolu następnego czaru, jak odwraca się i patrzy na nich pustym spojrzeniem osieroconego dziecka. Ale i jej udało się uciec. Stali stłoczeni w neutralnej ciemności korytarza, a kolejne drzwi zamykały się wokół nich z trzaskiem. Być może ten korytarz był bezpiecznym schronieniem. A może pułapką. Albo ich grobowcem. Ale przynajmniej przez chwilę nie uciekali, nie walczyli…stali po prostu, usiłując podjąć jakąś decyzję.

Pierwszy ciszę przerwał Tadhg. Z mściwością, jaką rzadko u niego słyszała, powiedział powoli "Ja bym wrócił i TO zabił…jak myślicie?".

Pomyślała, że ze strachu opuściła go resztka zdrowego rozsądku. I jeszcze, że w całym Mithril nie ma tyle eliksirów leczących, żeby bez niej i bez Matheney mogli choćby pomyśleć o powrocie do tej przeklętej sali. Wciąż miała ściśnięte gardło i bała się, że jeśli spróbuje się odezwać głos ją zawiedzie i rozpłacze się jak mała dziewczynka. A Thyme’a przy niej tym razem nie było…Podniosła więc tylko głowę i z trudem spojrzała nekromancie w oczy. Miała nadzieję, że Tadhg zrozumie. Że wyczyta z jej rozszerzonych paniką źrenic jak z książki zaklęć cały jej strach, ból, samotność, bezradność. Że jedyna jej myśl to położyć się tutaj, teraz, na tej zimnej, wilgotnej podłodze i zasnąć. I nie obudzić się już. Nigdy.

Zrozumiał. Przestraszyła się, że zrozumiał aż za dobrze. Nie spuszczając z niej wzroku, wymamrotał "Słuchajcie, jednak powinniśmy stąd…"

NIE JESTEŚ SAMA.

Cinnamon zamknęła oczy. Znajome mrowienie mocy na koniuszkach palców sprawiło jej nieomal fizyczną przyjemność. "Wracajmy"- powiedziała wolno zimnym, obcym głosem, który zaskoczył ją samą. Wyciągnęła do czarodzieja lewą dłoń, wierzchem w dół, jak zawsze, kiedy dobrowolnie oddawała mu część swoich sił życiowych, aby wykorzystał je do obrony. Albo do ataku.

Powoli, leniwie, zaczęła się uśmiechać.

---------

Z płytkiego, niespokojnego snu, wyrwał Cinnamon jęk śpiącego na posłaniu obok Tadhga. Przestraszona, usiadła na łóżku i pochyliła się nad nekromantą, obserwując uważnie jego napiętą twarz. Jęknął znowu. Tym razem udało jej się usłyszeć "…on żyje…przeżył…gonić…". A więc tej nocy poniekąd dzielą ten sam koszmar, czarodziej i ona. Westchnęła i wierzchem dłoni przetarła piekące oczy. "Nie ma sensu przewracać się do rana z boku na bok –sen i tak nie przyjdzie tej nocy" –pomyślała zrezygnowana. Owinęła się szczelniej prześcieradłem i bezszelestnie przemknęła do okna. Przez chwilę niewidzącym wzrokiem wpatrywała się w ciemność, a potem usiadła na parapecie, podciągając kolana pod brodę.

Zastanawiała się, jak mają zabić to…to cholerne coś, tego wampira który nie umierał nawet wtedy, kiedy Cinnmamon nie wyczuwała od niego absolutnie żadnej energii życiowej. Dzisiaj tam, na dole, nie miał prawa im uciec. Była taka pewna, że go dopadli. Że zapłacił za to, co zrobił jej i Matheney, najwyższą możliwą cenę. A jednak…

Weszli do komnaty z planem na tyle szalonym, że po prostu musiał się udać. Szczelnie opakowani we wszelkie im dostępne zaklęcia ochronne, tuż przed wejściem otuleni własnoręcznie przez Cinnamon czarem, czyniącym ich na cztery uderzenia serca niewrażliwymi na wszelkie ataki wampira. Oczy Cinnamon błyszczały jak płynna rtęć, kiedy oglądała wnętrze Banewarrens przez mgiełkę zaklęcia True Seeing, a przy jej głowie unosiła się złocista strzała, utkana ze światła i modlitwy, starannie opleciona najpotężniejszym czarem leczącym, jaki Cinnamon była w stanie rzucić. Tadhg, ze źrenicami wielkości orzechów laskowych pod wpływem Nethergaze, przygotowany do rzucenia Soul Blasta, dygotał cały jak w gorączce, pełen magii i okruchów życia reszty towarzyszy, którzy chętnie podzielili się sobą z nekromantą. Amelanchier, prawdopodobnie nie na żarty przestraszony stanem, w jaki dobrowolnie i nie bez przyjemności wprowadzili się na oczach reszty drużyny czarodziej i kapłanka, wpadł do środka pierwszy i rozejrzał się wokół, w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby zająć topór.

Raz.

Tadhg wyprysnął pod sufit dokładnie w momencie, kiedy zza rogu wypadła na nich spora grupa nieumarłych. Cinnamon wyciągnęła przed siebie rękę, wysyczała zaklęcie Zawrócenia. Amelanchier skoczył do przodu, wbił topór w pierwszego nieumarłego, który nie zamarł pod wpływem zaklęcia kapłanki. Spod sufitu popłynęła śpiewna inkantacja nekromanty. Opuszczając rękę, Cinnamon obróciła się wokół własnej osi, wypatrując wampira…Nic.

Dwa.

Z korytarza dobiegł ich tupot stóp reszty towarzyszy, którzy mieli tam spokojnie poczekać na ich powrót. Rozpłaszczony między ścianą a sufitem czarodziej wyrecytował następną inkantację, wpatrując się w wymachujących pod nim łańcuchami i korbaczami nieumarłych wzrokiem bazyliszka. Topór Amelanchiera zatoczył szeroki łuk, ze świstem przecinając powietrze i metal pancerza. Cinnamon zrobiła krok do tyłu i obrzuciła długim, uważnym spojrzeniem kaplicę, w której ostatnio znaleźli wampira. O Madriel miłosierna! Na czterech łańcuchach wokół ołtarza wisiało czworo…ludzi? w upiornej imitacji naczyń wotywnych na kadzidło, podwieszanych zwykle pod kadzielnicami. PÓŹNIEJ!! upomniała się surowo, stając w otwartych drzwiach kaplicy i oszczędnym gestem głowy dając znać Tadhgowi, że tam także nie ma wampira.

Trzy.

Zauważyła go w momencie, kiedy Guillermo i Matheney wpadali do komnaty. Właśnie podnosił rękę, gotowy znowu cisnąć w nią zaklęciem. Tym samym co poprzednio. Tylko, że tym razem Cinnamon była przygotowana. Dokończyła swoją inkantację jednocześnie z wampirem i zwężonymi z zadowolenia oczyma przyglądała się, jak jej strzała z całą mocą roztrzaskuje się na jego pancerzu w oślepiającym rozbłysku, bezbłędnie wskazującym reszcie, gdzie znajduje się ich główny cel podczas, gdy wampirze zaklęcie przesunęło się po niej niczym jedwabny całun, nie czyniąc jej krzywdy. Z kąta Matheney przywołała głośno moc Bogini. Kolejna zbroja ustąpiła pod potężnym ciosem topora krasnoluda. Uchylając się przed zaciekłymi wymachami nieumarłych ramion, Tadhg cisnął w wampira kolejną inkantacją…jeszcze raz, żeby zatrzeć wszelki ślad po wampirze, jeszcze jedno zaklęcie. Cinnamon obliczała w myślach szanse przeciśnięcia się w kierunku rannego czarodzieja, kiedy Guillermo złożył się do ciosu i płynnym ruchem wyprowadził sztych w prawo. Wampir zawył i rozpłynął się w połyskliwą, karmazynową mgiełkę. Cinnamon obrzuciła to, co zostało z wampira wprawnym spojrzeniem kapłanki i zamarła. To niemożliwe! Takich obrażeń nic nie mogło przeżyć! Nic!... A jednak.

Cztery…

Karmazynowa mgiełka rzuciła się do ucieczki korytarzem. "NIE! Trzeba go dobić, on żyje!" –krzyk nekromanty odbił się echem w opustoszałych korytarzach Banewarrens. Popatrzyli po sobie bezradnie. Gonić! Ale…jak? Jak chwyta się mgłę? Jak zabija się chmurę?

Przegrali. Wygrywając jednocześnie potyczkę tutaj, w tej sali, z tymi nieumarłymi, pozwolili uciec wampirowi, który przeciekł im przez oniemiałe palce. Cinnamon rozprostowała ręce zaciśnięte w pięści tak mocno, że paznokcie poraniły wnętrze dłoni. Obok niej z impetem wylądował Tadhg i popatrzył w korytarz, w którym rozpłynął się wampir oczyma pociemniałymi z furii i zawodu. Guillermo podszedł do nich bez słowa, zaciskając zęby w bezsilnej złości. Amelanchier zawył dziko…właśnie…gdzie się podział krasnolud? "Kaplica" –rzucił krótko Oshir.

Miał rację. Krasnolud był w środku. Z głuchym wyciem pędził główną nawą w kierunku ołtarza, próbując umknąć upiornym, kościanym dłoniom, które chciwie wysuwały się z podłogi pod jego stopami, starając się go pochwycić. Niewiele myśląc, Cinnamon podniosła rękę. " AMELANCHIER! DO MNIE!" –popłynęło w przestrzeń władcze Command. Kiedy krasnolud przeciskał się z powrotem ku drzwiom wejściowym, kapłanka omiotła całe pomieszczenie uważnym spojrzeniem oczu koloru rtęci. Odwróciła się. "Desakrowana kaplica tego…czegoś. Część mocy czerpie z tych podwieszonych pod kadzielnicami ludzi. Gdyby ich zabić…albo odpiąć niewykluczone, że osłabiłoby to aurę. Jest ich czworo, więc może to ich szukamy. Uwaga na podłogę –nałożony czar ochronny". Informowała zwięźle podczas, gdy Oshir łapał Amelanchiera i dla jego własnego dobra przygważdżał do podłogi do czasu, aż krasnoludowi wrócą zmysły, a Tadhg przelatywał w powietrzu nad jej głową, mierząc kadzielnice taksującym spojrzeniem. "Aha! Za ołtarzem jest jeszcze jeden nieumarły. Żłopie wodę z chrzcielnicy". Jedną inkantację później rozległ się nieprzyjemny, suchy trzask potężnego wyładowania elektrycznego i okropny łoskot rozwalanej w drobny mak chrzcielnicy. Następnie nekromanta zajął się odczepianiem ofiar spod kadzielnic.

Prawdopodobnie mogli zdziałać więcej. Poddać kaplicę staranniejszym oględzinom. Zapuścić się w któryś z korytarzy. Ale cały ich poprzedni zapał rozwiał się w połyskliwej, karmazynowej mgiełce. Więc wrócili, niosąc bardziej niż prowadząc czworo uwolnionych z kaplicy nieszczęśników. W koszarach oddali ich w ręce Lizetty, ignorując radosne piski dziewuszki, która w wyniszczonych ofiarach wampira rozpoznała swoich zaginionych przyjaciół i informując samą Lizettę na osobności o treści przeczytanej przez Tadhga notatki, co wkrótce potem zaowocowało otoczeniem poszkodowanych naprawdę staranną opieką natury niekoniecznie wyłącznie medycznej. I, noga za nogą, rozeszli się do swoich kwater w zniechęconym milczeniu, żeby spróbować odpocząć choć kilka godzin przed czekającą ich nazajutrz kolejną wyprawą w głąb Banewarrens.

Cinnamon drgnęła, słysząc szelest pościeli. Drewniana podłoga zaskrzypiała cicho, kiedy za jej plecami stanął Tadhg.

Nie wiedziała jak długo trwali tak nieruchomo, w ciszy. Wreszcie nekromanta wyciągnął dłoń i niezdarnie pogładził ramię kapłanki. "Dostaniemy go, zobaczysz" - wyszeptał w rzednącą wokół nich ciemność.

Cinnamon nie umiała dziękować. Więc przechyliła tylko głowę i delikatnie otarła policzek o długie palce Tadhga, wciąż spoczywające na jej ramieniu.

Psalm IX. Tygrys czy dziewczyna?


Łaska Madriel czy nie, genialne pomysły na ten kwartał się skończyły!"- Cinnamon bez wdzięku opadła na kamienną podłogę w pobliżu marmurowego ogona nieruchomego Pegaza, wyjęła z plecaka drugie śniadanie i zaczęła je jeść w zniechęconym milczeniu.

Zniechęcenie podszyte irytacją nie opuszczało jej od mniej więcej trzech godzin, czyli od momentu, kiedy podjęli decyzję, że jednak wracają. Decyzję nieprzemyślaną. Decyzję, która, jak podszeptywała Cinnamon zaalarmowana intuicja, może kosztować ich życie.

Wyruszyli rano, pełni zapału i dobrych chęci. Yaeshla, uzupełniona o drugą z trzech części, mamrotała sama do siebie z fałd płaszcza Cinnamon. Plan był prosty: wchodzą, znajdują wejście do serca Banewarrens, odnajdują trzecią część Yaeshli, dowiadują się od Yaeshli kompletnej, jak dokładnie wygląda i gdzie się znajduje Sealing Rod, którym mógłby zamknąć całą piwnicę, ewentualnie ową wyżej wzmiankowaną różdżkę znajdują (dowiadując się przy okazji, że wygląda zupełnie jak... różdżka!) i wtedy martwią się, co dalej. Poranek zamienił się tymczasem w przedpołudnie, a ich zapał - w znużone zniechęcenie. Okazało się, że muszą zacząć martwić się o to, co dalej jakby wcześniej niż zamierzali. I z innych niż zamierzone powodów. Utknęli. Dosłownie i w przenośni. W żaden sposób nie byli w stanie dostać się do serca Banewarrens. Biegali w prawo, lewo, górę i dół. Opukiwali ściany i podłogi. Rzucali jedno zaklęcie wykrycia magii za drugim. I nic.

Wtedy byli jeszcze pełni wiary i nadziei, że jednak im się uda. I istotnie - od razu w pierwszym obszukiwanym pomieszczeniu znaleźli ukryte drzwi. Zamknięte na głucho i wyglądające na otwierające się z bardzo drugiej strony. Tyle że... nie mieli pojęcia, gdzie się może znajdować owa druga strona. Najprawdopodobniej tam, gdzie i oni chcieliby się znajdować. "Ano nic - wrócimy tu później, kiedy dowiemy się czegoś więcej"- zdecydowali dziarsko, z wiara i nadzieją w prawdę swoich słów i powodzenie misji. Z taką samą wiarą i nadzieją Oshir złapał za klamkę zamkniętych drzwi, do których w pewnym momencie dotarli. Nacisnął. Otworzył... Przeżył.

Oczom ich ukazał się pokoik. Albo raczej korytarzyk. Z częściowo metalową podłogą. Oraz schodami na drugim krańcu.

W Guillermo, najprawdopodobniej pod przemożnym wpływem Cinnamonowego Holy Channel, trzymającego zdrowie chłopaka na kapłańskiej smyczy, obudził się bohater. Ruszył tanecznym krokiem przez posadzkę. Piorun poraził go tylko dwa razy ("No tak, metalowa posadzka") pozbawiając go być może na chwilę tchu, ale nie naruszając w ogóle pasji eksploratorskiej, która popchnęła go w kierunku schodów. Jeszcze szybciej go z nich zepchnęła w momencie, w którym schody ujawniły ślisko-tłusto-lepką prawdę o naturze swej przyczepności do stóp, dłoni oraz siedzeń potencjalnych kandydatów na potencjalnych bohaterów. Parsknęli śmiechem, kiedy Guillermo stracił równowagę i majestatycznie zaczął koziołkować ku elektryzującemu chłodowi podłogi. Ułamki sekund później śmiech uwiązł im w gardłach. Mniej więcej w połowie wysokości schodów ze ścian wysunęły się dwa ostrza i cięły powietrze w miejscu, gdzie przed momentem znajdowały się stopy, lewa dłoń... i chyba także lewa strona głowy oraz co najmniej jeden pośladek Guillerma. Cinnamon stanęły przed oczami wspomnienia obowiązkowych zajęć w prosektorium. Madame Lancet, jak ją wszyscy nazywali, przechadzała się między stołami sekcyjnymi, a pozbawione emocji spojrzenie szarych oczu przesuwało się po dłoniach adeptów. "Oddzielże to więzadło!... Zdecydowanie tym skalpelem!- to prosektorium, a nie konkurs na eleganckie jedzenie wróbla!" - komentowała od czasu do czasu niskim, zimnym głosem, a adresat jej komentarza próbował bezskutecznie schować się za właśnie oprawianym ciałem. Cinnamon nie przepadała za tymi zajęciami; rozumiała jednakże ich celowość i z niewzruszonym spokojem cięła i patroszyła, w nagrodę otrzymując całkowity brak komentarzy ze strony nauczycielki. Czym innym było jednak rozważanie najszybszego i najczystszego sposobu przeprowadzenia amputacji stóp, a zupełnie czym innym - oglądanie tejże amputacji na wciąż jeszcze żywym, koziołkującym ciele niechętnego utracie jakiejkolwiek części ciała towarzysza. Kiedy Guillermo w końcu klapnął ciężko na podłogę, wciąż w jednym, poobijanym i przerażonym kawałku, jej własnemu westchnieniu ulgi towarzyszyło jeszcze jedno, współbrzmiące idealnie z jej własnym. Nie musiała się odwracać, żeby wiedzieć, że to Tadhg, dysponujący zapewne w tym akurat względzie znacznie bogatszym wachlarzem doświadczeń, skończył właśnie pośpiesznie kartkować w myślach podręcznik "Zombie - złóż to sam". Kompletnie oszołomiony, kompletny Guillermo zebrał się z podłogi i, nie przejmując się wyładowaniami nie-atmosferycznymi, przydreptał do nich. "No to jak się tam dostaniemy?"- zapytał ktoś i do Cinnamon dotarło, że pytanie wcale nie brzmi, CZY. Zmusiła myśli do porzucenia pachnących formaliną wspomnień i skoncentrowała je na odpowiedzi na pytanie JAK. Czynność owa zaowocowała kilka sekund później wyjęciem z przepastnych kieszeni płaszcza Cinnamon mikstury, pozwalającej nawet olbrzymom biegać po ścianach z chyżością i zwinnością pająka, z całkowitym brakiem poszanowania dla zasad grawitacji. Ona i Thyme na przykład... a, mniejsza o to! Kto by się tu nadał na tymczasowego tragarza?... Chwilę później jej wzrok zatrzymał się na niedużej, praktycznie kwadratowej postaci, która od pewnego czasu towarzyszyła im, poniekąd "na złe i na złe"... Cinnamon zmusiła się do tego, żeby o nowym towarzyszu nie pomyśleć "krasnoludek", ale "krasnolud". Krasnoludki występowały, owszem, w podaniach elfów z Vera Tree; jednakowoż Cinnamon jakoś nie wydawało się, żeby ktoś taki jak Amelanchier właśnie miał być owym milusim, malusim szczaczem do mleka. "A więc..." –chrząknęła, aby zagłuszyć usłużny podszept Guillerma "Melu..." "Amelanchierze, ta oto mikstura uczyni Cię zwinny... er... ejszym na jakiś czas. Czy mógłbyś zatem uczynić nam tę uprzejmość i przenieść nas na druga stronę tej pułapki poruszając się, zwyczajem pająków, po ścianie?".

Jakieś dziesięć minut sapania później, Amelanchier postawił ostatnią osobę na podłodze za schodami. Podłoga, jak to podłoga - była zimna, kamienna i urywała się znienacka. Guillermo dzielnie podreptał do owego miejsca początku i zajrzał w dół. "Przepaść" - zadudnił Guillermo wprost w rzeczoną przepaść. "No niemożliwe... w lochach przepaść!" - zdumiał się uprzejmie Tadhg. "A może tędy się schodzi do serca tych Banewarrens?" - wyraził nadzieję Amelanchier. "Jak to schodzi!? Mieliśmy raczej wchodzić!" - zdenerwował się Oshir. "Ciekawe, po co komu ten łańcuch, co tak w tę przepaść wisi z...ermm... Guillermo... może w górę popatrz?"- ton Cinnamon płynnie przeszedł z zadumy w zatroskanie. Popatrzyli wszyscy. Pięć par oczu powędrowało powolutku w górę łańcucha i zatrzymało się na dyndającej nad ich głowami zbroi. Takiej jakiejś magiczno-czarnej zbroi. Którą z wolna, acz konsekwentnie, zaczynał wypełniać sobą duch.

"Yyy" - pierwszy przerwał ciszę Guillermo. "Dzień dobry!" Chłopak zaczął się cofać ku towarzyszom, powstrzymując się zapewne od dygnięcia przed zjawą.

No i się zaczęło. Nadspodziewanie szybko i płynnie duch przeszedł od fazy zalotów ("A jak się nazywasz? A co tu robisz?") do fazy pokazywania, kto tu rządzi (wiadomo - on; w każdym razie w zakresie zasięgu emitowanych fal dźwiękowych). Duch mianowicie roześmiał się, jakby zobaczył coś bardzo śmiesznego (bo po prawdzie trochę tak było; zobaczył przed sobą bandę frajerów, którzy ujrzawszy go, doszli do bezrozumnego i całkowicie pozbawionego podstaw logicznych wniosku, że tak sobie miło z duchem pogwarzą chwil kilka i oddalą się, nie niepokojeni ani nie zatrzymywani przez nic i nikogo). No i Guillermo osiwiał. A także tak jakby skurczył się w sobie i pomarszczył. Inni też nie wyglądali najlepiej. Ale zanim Cinnamon zwerbalizowała przychodzącą jej do głowy myśl ("Uciekajmy!"), duch część z nich przestraszył. Tak bardzo, że rzucili się do panicznej ucieczki po śliskich schodach i metalowej podłodze, niepomni morderczych ostrzy ani też możliwości oberwania piorunem. Pozostali uśmiechnęli się cokolwiek głupio w stronę ducha i z pewną dozą ostrożności, przestraszeni bardziej z własnej inicjatywy niż wskutek sztuczek Nawiedzonej Zbroi, rozpoczęli odwrót.

Może zabrzmi to nieprawdopodobnie oraz mało wiarygodnie, ale przeżyli. Jakoś. Wszyscy. Siedząc na kawałku bezpiecznej, kamiennej podłogi, szacowali straty. Przyjrzawszy się wszystkim uważnie i oceniwszy potrzeby, Cinnamon jedyny nauczony dzisiaj czar Restoracji rzuciła na Guillermo. Zmarszczki wygładziły się natychmiast, włosy odzyskały kolor, a sam Guillermo jakoś tak się wyprostował i przestał ślinić. "No, to teraz leczymy!" -pomyślała. Nie zdążyła jednak rozpocząć inkantacji, kiedy Tadhg zerwał się na równe nogi z okrzykiem "Moja laga!". Chwilę zajęło zdezorientowanej kapłance zrozumienie, że brak rzeczonej lagi może i był zwerbalizowanym odkryciem poczynionych przez ducha spustoszeń, ale dotyczył wyłącznie pustych rąk nekromanty. "Muszę wrócić!" - gorączkował się Tadhg na ich niedowierzających oczach. Wątpliwości co do poczytalności czarodzieja zostały rozwiane chwilkę później. Przez Cinnamon. "To się da zrobić" - kapłanka wstała i wyjaśniła, że po rzuceniu przez nią następnego zaklęcia nie będzie miał dużo czasu. Więc niechaj się, na litość Madriel, pośpieszy. Tu Cinnamon przymknęła oczy i przywołała ten okruch mocy Bogini, który pozwalał jej zazwyczaj powstrzymywać marsz hord nieumarłych istot. Kiedy tylko poczuła mrowienie na karku i w czubkach palców, skanalizowała całą tę energię w wytworzenie specyficznej, magicznej tarczy ochronnej. Aż zakręciło jej się w głowie... otworzyła pociemniałe oczy i siłą woli pchnęła tę tarczę w stronę Tadhga, oblepiając nią szczelnie nekromantę.

"Idź! Pospiesz się!"

Pobiegł posłusznie, a ona niecierpliwie liczyła uderzenia serca, przez jakie zaklęcie uczyni go odpornym na wszystkie rodzaje magicznych ataków, którymi duch może prześladować. Kiedy po chwili usłyszała nekromantę klarującego duchowi, jak to "oni pójdą sobie stąd jak najszybciej, a on - wręcz przeciwnie, będzie dyndał na tym łańcuchu jak upiorna, eteryczna szynka przez wieczność i jeszcze dłużej. I zgadnij, kto tu z kim wygrywa! O!" - zrobiło jej się zimno ze strachu. Niemniej w sekundę później odgłosy szarpanego łańcucha oraz wrzasków i złorzeczeń ducha, których żaden normalny śmiertelnik raczej by nie przeżył sprawiły, że Cinnamon odetchnęła z ulgą. Istotnie, po krótkiej chwili zdyszany Tadhg, już nie nieustraszony pogromca duchów, ale zwyczajny czarodziej ze swoim Necromantic Staff w ręce, wyłonił się zza rogu. Ścigało go, stłumione na szczęście przez grube ściany Banewarrens, potępieńcze wycie.

"To co - wracamy i próbujemy jutro, co?" - taka propozycja wydała się Cinnamon jedyną w tej sytuacji rozsądną. I, ku jej zdumieniu, została poparta. Ruszyli raźno ku wyjściu.

I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ustawiona przy wejściu eskadra apteczek polowych. Oraz zadziorna dziewczyna o imieniu Matheney, która pozdrowiła ich imieniem Madriel, uśmiechnęła się promiennie do Oshira i powiedziała, że została do nich tak jakby przydzielona. Nieufność ich wszystkich wobec "nowej" została rozwiana w okamgnieniu, kiedy na wieść o ujemnych skutkach spotkania z duchem panna wyciągnęła z kieszeni różdżkę. I poczęła ową różdżką usuwać spustoszenia poczynione przez upiora. A odźwierni paladyni - leczyć (w przeciwieństwie do kapłanki używając do tego celu nie różdżek, a własnych dłoni). W tej sytuacji odnowiona i wyleczona drużyna postanowiła wrócić... Bez odpoczynku. Bez weryfikowania dostępnych czarów (a z miny Tadhga Cinnamon wnosiła, że nekromanta byłby sobie w stanie wyobrazić lepiej skomponowaną z ich obecnym położeniem listę zaklęć). Bez namysłu. I wbrew wcześniejszym ustaleniom.

No i wrócili. Z pomysłem może nawet i niezłym. Odszukać i wypytać konstrukta, którego Dannar pozostawił, aby konserwował i naprawiał mechanizmy tego podziemia. Odszukali, a jakże. Dokładnie tam, gdzie był ostatnim razem. Jednak ta część ich przedsięwzięcia, na którą składało się wypytywanie oraz nieco więcej wypytywania miała się nigdy nie odbyć. Ktoś ich ubiegł. Był tu przed nimi. I starannie, zadając sobie wiele trudu, rozłożył maszynę na części pierwsze. Oraz, jakby się tak dobrze przypatrzyć, części drugie i trzecie. Wszystkie części zostawił ów ktoś jak się wydaje na miejscu, jak puzzle rozmiarów jednego konstrukta, za których poprawne ułożenie czeka nagroda w postaci odkrycia, że brakuje tylko jednego elementu. Małego, maciupeńkiego elementu. Bez którego nie da się go uruchomić. Ani odzyskać ani grama jego wiedzy o tym miejscu.

No cóż, szukajcie a znajdziecie - jak powiada stare przysłowie krasnoludów (chociaż ono akurat odnosiło się zdaje się do ziemniaków). Posuwając się zgodnie z ową starożytną maksymą wzdłuż ścian, z nosem przy podłodze, z oczyma utkwionymi w suficie (chociaż nie wszystkie te czynności wykonywane były naraz), odkryli drzwi w ścianie. Niestety -pomysłowy konstruktor znowu nie przewidział udogodnień w postaci klamki, zamka, zawiasów czy jakiegokolwiek innego punktu zaczepienia. Przeklinając na czym świat stoi wykonawcę drzwi i tłumacząc w prostych, żołnierskich słowach co zrobiłby z autorem oraz wykonawcą kontraktu na prace budowlane w tym akurat kazamacie, gdyby ich tylko dostał w swoje ręce, Oshir zabrał się do wymyślania jakby tu owe drzwi otworzyć, nie tracąc palców, oczu i innych, zapewne potrzebnych części ciała. Reszta zaś z różnym skutkiem usiłowała Oshirowi w tych zmaganiach pomóc. Wreszcie ktoś spojrzał w górę. I zapytał nieśmiało "Słuchajcie... co ten sufit tutaj taki brudny jest?". Pięć par oczu, w tym dwie kapłańskie i jedna nekromantyczna, powędrowały w górę, ku sufitowi. Spojrzały. A spod sufitu spojrzała na nich ciemność. Z gatunku tych czarno-atramentowych, absolutnie ciemnych i absolutnie magicznych Ciemności.

Cinnamon nabrała powietrza. Przywołała moc Madriel. Bez wiary w sukces skreśliła w powietrzu skomplikowany wzór zaklęcia rozpraszającego magię, starannie wymawiając słowa inkantacji... udało się! Ciemność znikła, a ich oczom ukazał się prawdziwy sufit, kilka metrów nad tym, co za sufit dotychczas uważali. Oraz zwieszająca się z sufitu do wysokości połowy pomieszczenia drabina. Wszystko pięknie... tylko po co komu drabina od sufitu do nikąd?

Tadhg postanowił zbadać naturę zjawiska. Wymamrotał zaklęcie i wzniósł się w powietrze. Podleciał pod sam sufit. "Jest dźwignia!" - wrzasnął z góry. "To ją porusz!"- odwrzasnęli natychmiast, uciekając co prędzej z pomieszczenia. Nie, żeby nie lubili nekromanty, czy też życzyli mu rychłej śmierci; po prostu ich własne życia były im jakby bliższe i droższe. A Tadhg?

A Tadhg poruszył dźwignię. I wtedy jednocześnie stały się trzy rzeczy: sufit z potwornym łoskotem runął w dół, odmawiające dotychczas Oshirowi współpracy ukryte drzwi otwarły się z impetem, a nekromanta wywrzeszczał inkantację teleportacji i zniknął w rozbłysku światła. I to jeszcze zanim okazało się, że sufit zatrzymuje się bezpiecznie na poziomie normalnych sufitów. "No patrzcie państwo!" - z zainteresowaniem wymruczał tymczasem Oshir, majstrując przy jednej z cegieł w ścianie koło wejścia do komnaty. "To się TAK otwierało!".

Kiedy Tadhg, przydreptawszy pracowicie z okolic wejścia był znowu z nimi, ruszyli na rekonesans stojących teraz otworem dla ich pasji eksploratorskiej przestrzeni za drzwiami. Krótki, wyłożony kafelkami korytarzyk miał wilgoć na ścianach. Słoną wilgoć. "A więc wszystkie drogi prowadzą do akwarium" - pomyślała ze zgrozą Cinnamon, starając się nie poślizgnąć w kałużach wody na podłodze. Korytarz rozszerzał się w pustawą, pogrążoną w półmroku komnatę. Jedyne znajdujące się w niej drzwi prowadziły do śluzy, najprawdopodobniej przy akwarium. Cinnamon westchnęła, bezskutecznie starając się odepchnąć od siebie jedyną logiczną myśl, która sama się nasuwała: droga do serca Banewarrens jednak prawie na pewno musiała prowadzić przez akwarium. Tymczasem Tadhg najwyraźniej zainteresował się posągiem nimfy, ozdabiającym to pomieszczenie. Przez chwilę usiłował odczytać mała tabliczkę umieszczoną pod posągiem. Wreszcie, zniecierpliwiony, uderzył w nią zaklęciem czytania magii. I tabliczka natychmiast skwapliwie ujawniła czarodziejowi strzeżony dotychczas sekret. "Estalada" - powiedział nekromanta cicho. "Ciekawe - imię własne czy zaklęcie? A może tylko część zaklęcia?".

Wreszcie wyszli z tego pomieszczenia i skierowali się do jedynego w całym Banewarrens azylu... a przynajmniej za takie należałoby je uważać wobec uczucia spokoju i opieki, jakie spływało na Cinnamon ilekroć przestąpiła jego próg. Na miejscu nekromanta spróbował otworzyć magicznie zapieczętowane drzwi przy użyciu nowo pozyskanego hasła.

Kim nie byłaby Estalada, raczej nie zajmowała się otwieraniem ukrytych drzwi. Ponieważ te tutaj pozostały szczelnie zamknięte, pozostawało uznać, że Estalada nie jest ani kluczem, ani wytrychem.

I tak utknęli tutaj, między kamiennym Pegazem a równie kamiennym Dannarem, jedząc kanapki (jeśli ktoś je ze sobą wziął) i oddając się ponurym rozważaniom, co dalej (tych wszyscy mieli świeży zapas). Cinnamon, która od początku tej wycieczki bez mapy i przewodnika próbowała wykrzesać z Yaeshli jakieś strzępy informacji o tym miejscu, powoli zaczęła rozważać możliwość przerobienia byłego sztyletu, a obecnie rodzaju laski, na parasolkę. Taką damską, frymuśną parasolkę z falbankami i w ogóle. Świetnie pasowałaby do... A potem Tadhg oderwał wzrok od wciąż zamkniętych drzwi i, przerywając rozważania Cinnamon na temat kruchej acz fascynującej materii damskiej mody, zdecydował: "Chrzanić - idziemy po maga, który nam te drzwi otworzy prostym, pozbawionym finezji i elegancji zaklęciem otwierania drzwi." Chętnie porzucili swoje niewesołe rozmyślania i pobiegli za Tadhgiem do wyjścia, gdzie na sześć jednobrzmiących, acz hałaśliwych, głosów zażądali sprowadzenia maga, obeznanego w podstawach magicznej ślusarki.

Maga, a jakże, sprowadzono. Nie wyglądał co prawda na obeznanego w podstawach czegokolwiek, ale Cinnamon przyzwyczajała się z wolna do tego, że magowie nader często nie wyglądają. Poprowadzili pryszczatego, wymądrzającego się kandydata na maga ku drzwiom. Chłopię spojrzało, odęło się, poczerwieniało z wysiłku, zamachało rozpaczliwie rękoma i dokładnie w chwili, w której Cinnamon nastawiła się na oglądanie widowiska w postaci rozpękającego się niczym ropucha niedoszłego czarodzieja, drzwi z głuchym puknięciem ustąpiły pod naporem magii. Nieletni mag otworzył oczy i popatrzył na nich chełpliwie, a Cinnamon z trudem zapanowała nad chęcią powiedzenia mu, że gdyby ilość opanowanych zaklęć była wprost proporcjonalna do ilości posiadanych pryszczy, to ten tutaj przypadek miałby najprawdopodobniej w małym palcu całą zawartość Wielkiej Biblioteki w Da’arn. "Odprowadźcie go do wyjścia" - poprosiła zamiast tego, spoglądając w kierunku Amelanchiera i Oshira. A następnie zwróciła cała swoją uwagę ku obecnie otwartym drzwiom prowadzącym, jakże nietypowo dla tego miejsca, do małej komnatki, zajmowanej obecnie przez sapiącego i postękującego Guillerma oraz kamienną płytę w podłodze, będącą adresatem owych sapnięć i stęknięć.

Kiedy już unieśli płytę, stłoczyli się wszyscy w małej komnatce gapiąc się w dół, na wiodące gdzieś ku środkowi ziemi zejście, drabinkę oraz wodę na ścianach i podłodze. "Em... to ja może pójdę" - zadeklarował dzielnie Guillermo. "Oshir - ubezpieczaj mnie". Nie dając Oshirowi wielkich szans na odmowę, dziarsko ruszył w dół.

"W porządku - możecie schodzić" - kilka chwil później zadudniło ku nim spod ziemi Guillermowe zapewnienie. Więc zeszli, aby na własne oczy przekonać się, że owo "pod spodem" zawiera dwa elementy: dyndający z sufitu nadspodziewanie dobrze zakonserwowany, żelazny łańcuch z wyjątkowo jak na taki łańcuch eleganckim, srebrnym kółkiem na końcu oraz, kilka metrów przed nimi, wyjście. Dokąd owo wyjście prowadziło nie zdążyli się jednak przekonać. Całą ich uwagę zaprzątnęły, jak zwykle zresztą, możliwe zastosowania łańcucha. Po porzuceniu myśli, że może tam na górze dynda sobie wciąż przez Tadhga rozwścieczona Nawiedzona Zbroja postanowili sprawdzić w najprostszy sposób - pociągając. Jak postanowili, tak zrobili.

Z początku wydawało im się, że nic się nie dzieje. Potem wyszkolone ucho Oshira zaczęło wyłapywać odległy dźwięk. Klik..klak..klik..klak. "Słuchajcie, to trzeba sprawdzić" - mruknął. "Ty tu Guillermo stój i ciągnij, a my się dowiemy, do czego też to ciągnięcie prowadzi". Przez moment Cinnamon miała wrażenie, jakby Tadhg chciał wyjaśnić współtowarzyszom, do czego może prowadzić ciągnięcie w ogóle i w szczególe jednakże, przygryzłszy tylko wargi, pośpiesznie popędził z innymi na górę.

Podjęte przez nich w trybie natychmiastowym, zakrojone na skalę dwóch lub trzech pomieszczeń i jednego korytarza czynności sprawdzające ustawiły ich wreszcie podekscytowanym rządkiem przed otwierającymi się i zamykającymi w gładkiej jeszcze przed chwilą ścianie drzwiami. "Guillermo! Przestań ciągnąć i chodź tu zobacz, coś narobił!" - wrzasnął Oshir. Od strony nekromanty dobiegło kapłankę zduszone parsknięcie. Cinnamon podjęła jeszcze jedną, rozpaczliwą próbę wyduszenia czegokolwiek z Yaeshli. Niemniej jednak, zgodnie z jej rozczarowanymi oczekiwaniami, artefakt miał do zaprezentowania im oraz światu jedynie pogłębiającą się amnezję. Stłumiwszy odruch zablokowania Yaeshlą otwartych drzwi Cinnamon, niepomna na urażone protesty, upchnęła ją bezużyteczną głową w dół do kołczanu i wraz z innymi zajrzała do rozciągającego się przed nimi, krótkiego korytarzyka. Korytarzyka zupełnie, ale to zupełnie pustego, jeśli nie liczyć stojącego sobie niewinnie na jego końcu parawaniku. Któremu to parawanikowi Matheney postanowiła zaaplikować zaklęcie wykrycia magii. Przecież to nie może zaszkodzić!

Zaszkodziło. I to jak zaszkodziło. Matheney wymruczała inkantację i oślepła. Dosłownie. I Cinnamon, i Tadhg widywali już takie przypadki. Wyjątkowo potężne przedmioty magiczne i artefakty potrafią oślepić wykrywającego ich magię. Na szczęście stan ów był całkowicie przejściowy. Tymczasem Guillermo skradał się już ku parawanowi. A nuż coś czai się za nim, gotowe schwytać ich wszystkich w śmiertelną pułapkę jak tylko się zbliżą?

Pomylili się. Pomylili się wszyscy. Za parawanem nie czaiło się nic. To, co ich dosięgło, wyprysło z podłogi za Guillermem w chwili, gdy na wyścigi radzili mu nie wpatrywać się w cudny, kolorowy wzór.

Niewyobrażalna, obdarzona wolą i świadomością masa lodowatego powietrza zaatakowała Guillermo. Próbował się bronić... ale jak zranić mieczem powietrze? Oshir doskoczył z drugiej strony i zaatakował z mniej więcej tym samym rezultatem. Cinnamon przez ułamki sekund rozważała - atak czy leczenie towarzyszy. Działając w zgodzie ze swoim powołaniem, wybrała to drugie. Wyciągnęła dłoń... Wróg uderzył, kiedy była w połowie inkantacji, pozbawiając ją tchu, zdzierając skórę z palców. Jej niedokończone zaklęcie spłynęło ku ziemi i wsiąknęło w kamień posadzki, nigdy nie dosięgając Guillerma. Próbowała odskoczyć, licząc na to, że jeśli się odsunie na wystarczającą odległość, będzie w stanie leczyć towarzyszy... Kolejne uderzenie... Cinnamon zachwiała się, teraz już nie na żarty przerażona. Nie mieli szans. Po prostu nie mieli szans.

Skłębiona masa powietrza zawirowała z wściekłym, prawie ludzkim rykiem i, nabierając prędkości, ruszyła na nich. Oshir... Amelanchier... Matheney... kiedy Cinnamon poczuła, jak lodowate zimno zamyka się wokół niej, a wściekły wiatr szarpie jej suknię i włosy skoncentrowała się na rzuceniu czaru leczącego.

Nie udało jej się. Słowa inkantacji porwała szalejąca wichura, a Cinnamon boleśnie uderzyła w ścianę, kiedy tornado z zawrotną szybkością przesuwało się korytarzami Banewarrens, unosząc ich coraz dalej od Tadhga i Guillermo.