czwartek

Psalm XXVI. Nie ma, nie ma wody na pustyni.

                                                  
- „Był identyczny, cholera, IDENTYCZNY, rozumiesz?”- ręce trzęsły się Tadhgowi tak bardzo, że nie był w stanie utrzymać kubka z ziołami, które Cinnamon zaparzyła we wrzątku i modlitwie do Madriel z nadzieją, że usunie z organizmu czarodzieja resztki wyjątkowo paskudnej trucizny, którą uraczył go najwyraźniej sam Pan Namiestnik.
- „Nie, nie rozumiem. I nawet nie zamierzam udawać, że jest inaczej.” – zrezygnowana kapłanka wyjęła kupek z dłoni nekromanty i z westchnieniem podniosła naczynie do wciąż zabarwionych zielonkawo warg ofiary trucizny.
- „Bez dyskusji- pij!” – syknęła, ucinając wszelkie potencjalne protesty typu „nie jestem dzieckiem ani kaleką, Cinnamon, sam potrafię – tu opis stosownej czynności dnia codziennego.”
Nie rozumiała. Nie rozumiała, jak ani dlaczego udało im się w ogóle wynająć magazyn w dokach, znaleźć wszystkie trefne ładunki broni i dostarczyć je na wskazaną plażę. Nie miała pojęcia (aczkolwiek miała pewne podejrzenia), jakim cudem udało się osobom, powiązanym z namiestnikiem Kalasthii dotrzeć do nich i namówić czarodzieja na to, żeby zamiast cierpiącego na ataki szału namiestnika złożył raport. Nie przychodziło jej do głowy, jakim cudem Tadhg miałby być absolutnie identyczny z tym namiestnikiem. A przede wszystkim  za nic nie umiała odgadnąć, dlaczego w takim razie ich nekromanty, czy był kopią czy oryginałem, po prostu nie zamordowano. Tylko usiłowano otruć. I za cholerę nie wiedziała co będzie, jak z kimś takim wjadą do Hollowfaust, Miasta Nekromantów.
I nie zamierzała podejmować wysiłków, żeby zrozumieć. Cokolwiek działo się wokół czarodzieja, było zbyt potężne, zbyt dziwne, zbyt… po prostu ZBYT, żeby pokusić się chociaż o zgadywankę, co się działo. Albo co zrobić, żeby przestało się dziać. Wobec czego odebrała chłopakowi pusty kubek i za pomocą krótkiego „Spróbuj się teraz przespać, dobrze Ci zrobi, niedługo dopływamy” zaakcentowała swój absolutny brak życzenia, aby wysłuchiwać porcji kolejnych domysłów, spekulacji oraz przypuszczeń co do Prawdziwej Natury Pana Ambasadora Miasta Hollowfaust w Mieście Mithrill. Po czym, pozostawiwszy pieczy zdezorientowanego ale przytomnego Guillerma łóżko z zawiniętym w pled po czubek nosa, mamroczącym nekromantą, powlokła się zrezygnowana do dzielonej z Maevis i Anabeth kajuty i ciężko opadła na swoją koję.

Śniło jej się Miasto. Po raz kolejny błąkała się wyludnionymi, zalanymi południowym słońcem ulicami, które wydawały się ciągnąć w nieskończoność, bez początku i końca. Wiedziała, że zaledwie parę godzin wcześniej, o świcie, weszła przez bramy miejskie w poszukiwaniu czegoś istotnego co, miała pewność, czekało na nią tutaj, w tym miejscu. Wystarczyło tylko… przypomnieć sobie. Coś… ktoś czekał. To chyba tutaj, na prawo. Te pomalowane na niebiesko drzwi. Kołatka… taka śmieszna kołatka która wygląda jak dłoń. Odcięta równo, starannie w nadgarstku. Kroki, gdzieś w głębi domu. Nagły przeciąg z szeroko otwartych na jej powitanie drzwi szarpnął połami sukni, zwiał na twarz wymykające się z upięcia pasma włosów. „Muszę obciąć włosy” – pomyślała, mrugając gwałtownie, przyzwyczajając oczy do panującego za pomalowanymi na niebiesko drzwiami mroku.
- „To Ty…”

- „Cinnamon”- mrugała gwałtownie, przyzwyczajając oczy do zalewającego kajutę światła. „Wstań, dopłynęliśmy.” Rajmund pochylał się nad nią z troską.
- „ Chyba…” – zaczął z wahaniem.
- „Tak, czas wstawać, dzięki, Rajmund” – wstała szybko, odgarniając włosy, dając paladynowi do zrozumienia, że nie będzie żadnych pytań. Ani żadnych odpowiedzi.

                                      --------------------------

- „No dobra, to z którą karawaną się zbierzemy? Kurduple? Bakałarze? Czy małolata z obstawą?” – podsumował krótko ich możliwości Guillermo.
- „A nie możemy sami?” – zakaprysiła gdzieś spomiędzy juków Anabeth.
- „Nie, Anabeth, nie możemy. I to z dwóch powodów. Po pierwsze- obstawie karawany się płaci za obstawianie, a my potrzebujemy kasy. A po drugie, jeśli chodzi o obstawy, to ich członkowie mają największe statystyczne szanse przeżycia.” – rzeczowo podsumował Rajmund. „Po szlaku do Hollowfaust włóczą się giganty i napadają na podróżnych, jak będziemy w liczniejszej karawanie istnieje znacząca szansa, że napadną na innych jej członków, niż my sami. Poza tym sama słyszałaś tego zbrojnego od małolaty- bakałarzy da się połączyć z nimi w jedną karawanę. Kurdupli połączyć w karawanę nie da się z nikim.”
- „No to sprawa prosta jest! Gryzipiórki dają kasę, lala w worku na głowie też daje kasę, to jest razem więcej kasy, niż dają same kurduple!” – popisał się znajomością podstawowej arytmetyki Szprota.
- „A Ty tylko o jednym, Szprota!” – zaperzył się Rajmund.
- „Nieprawda, wcale nie o jednym” – urażony półork nabrał powietrza, z wyraźną ochotą naprostowania paladynowi ścieżek.
- „Szprota ma rację” – rozpaczliwie wcięła się kapłanka mająca, jak większość obecnych, niejakie pojęcie o  spectrum zainteresowań Szproty i absolutne przekonanie o zbędności jego rozwijania przed ich zdegustowanymi uszami. „Dwie grupy w karawanie, to kasa z dwóch źródeł. Guill, idź proszę do obstawy lali w wor… woalce i powiedz, że wyruszamy o zachodzie słońca razem z bakałarzami. Rajmund, skocz do bakałarzy, powiedz, że się zgadzamy i zapytaj, co mają do zaoferowania w zakresie obrony własnej. Bo jeżeli tylko nas to mam szczerą nadzieję, że to będzie długa i nudna jazda przez pustynię.”

                                      ---------------------------

- „Słuchajcie, ona jest jakaś dziwna, ta zawoalowana.” – zamruczał konspiracyjnie Guillermo przy kolacji.
- „No jasne, że jest dziwna- kto normalny podróżuje po pustyni w takiej gęstej, ciemnej woalce. Po PUSTYNI! Ja osobiście uważam, że ona jest jakoś oszpecona. Może ma bliznę na twarzy. A może jakąś chorobę skóry…” – rozkręcała się Anabeth znad trzymanego w rękach słoiczka z jakimś lepkim, żółtawym mazidłem, które nie dalej niż dziesięć minut wcześniej usiłowała zareklamować Cinnamon  jako znakomitą substancję nawilżającą do skłonnej do podrażnień cery suchej.
- „A może ma alabastrową cerę, której nie chce popsuć na słońcu.” – kapłanka dostarczyła wyobraźni czarodziejki nowej pożywki, obrzucając nieprzychylnym spojrzeniem słoiczek. „No dobra- a z mieczem w łapie i przy użyciu Detecta co widać?”
- „No właśnie o to chodzi! Że kogoś znacznie starszego, niż jakaś smarkata szlachcianka.” – od strony Anabeth dobiegło triumfujące prychnięcie. –„A ta jej lektyka nie dość, że wali magią, to jeszcze nie jest to szczególnie dobra magia.”
- „No też mi niespodzianka- w obstawie ma antypaladyna, ale sama nie jest dobrocią i miłością!” – skomentował nekromanta.
-„No dobra, dobra- trzeba po prostu obejrzeć ją sobie z bliska i przepytać połączonymi siłami. Może jutro przy śniadaniu? Zrobię Heroe’s Feast… żadnych fontann z czekoladą, szampana i półnagich kelnerów, przyrzekam!” – pośpiesznie uzupełniła na widok otwierających się, niewątpliwie w chęci wygłoszenia jakiegoś odnoszącego się do wypadków minionego poranka komentarza, ust Tadhga. „Zaprosimy pannę razem z nianią i Gian Carlem i obejrzymy ją sobie, co Wy na to?”
Ale zanim mieli okazję zjeść wspólne śniadanie miały miejsce dwa istotne, brzemienne w skutki wydarzenia. Po pierwsze Guillerma, Gadającego Z-Duchami, Szybkiego- Jak- Błyskawica, Zwinnego- Jak- Jaszczurka, Kryjącego- Się- W- Cieniach Guillerma okradziono. Co prawda z dóbr, które niewiele wcześniej sam był ukradł- ale kradzież pozostaje kradzieżą. Zwłaszcza, kiedy to my pozostajemy po stronie okradanej.
A po drugie spotkali pierwsze giganty.