piątek

Psalm XIX. Misja Lizetta.


„No weźże go!”- niecierpliwiła się Cinnamon, wpychając do rak Guillerma artefaktyczny miecz.

„Ale ja dwuręczny mam…” – wyartykułował swoją rozterkę Guillermo.

„Lepszy niż ten?”

„No niee…”

„No to bierzesz ten i skołujesz sobie do tego tarczę.”

„I tak będę popylał, z tarczą i w baletkach?” – Guillermo niepewnie zazezował na swoje nowiutkie buty.

„Nie, Guil- będziesz stał na pierwszej linii i przyjmował na klatę.”

„A on by nie mógłby zamiast? Albo chociaż też?”

„Kto?”

„No.. on” – ostrożnym ruchem podbródka Guillermo wskazał na pobrzękującego w kącie paladyna.

„To się jeszcze okaże, czy nowy zostanie z nami.”

„Zostanie, mówię Ci- wdzięczność miasta Mithril musi się przecież wyrazić w podręcznym paladynie dla jego bohaterów.” – wzrok Guillerma powędrował ku Rajmundowi, po raz chyba setny tego dnia polerującemu miecz i nie zatrzymując się na nim dłużej, spoczął na towarzyszącej paladynowi pannie zbrojnej która, skromnie splótłszy na kolanach dłonie w skórzanych rękawicach, wdzięcznie przycupnęła na zydelku opodal. „Zresztą tę kohortę niczego sobie ma.”

„Byś przestał w kółko o jednym i tym samym!”

„Ale ja mam osiemnaście lat, Cinnamon! To o czym innym mam, jak nie o tym…”

„Nie wiem- weź idź sobie pryszcze powyciskaj. Albo Elenki przypilnuj- ostatnio jakoś tak dziwnie się tym misiem bawiła… MIECZ!” – syknięcie Cinnamon osadziło chłopaka w miejscu. Zawirował , złapał artefakt w garść i rozejrzał się za Elenką, która majaczyła na tle otwieranych właśnie drzwi do vaulta, w którym skończyła się ich postbanewarrensowa kwarantanna. W drzwiach stanął uśmiechnięty Oshir.

„No to Wam teleporterkę znalazłem.” – to powiedziawszy Oshir odsunął się od drzwi, ukazując ich oczom wyjątkowo apetyczne kobieciątko, spowite od stópek aż po płomiennie rudą główkę w drugiej młodości jedwabie.

„Jest nam bardzo przyjemnie, że mamy okoliczność.” – popisał się Guillermo z wyjątkowo głupim uśmiechem, prężąc prawy biceps.

„Oraz imiona. Mamy. Mnie zwą Tadhg Mhic Draodoir i jestem ambasadorem miasta Hollowfaust w mieście Mithril.” – nekromanta poderwał się z pryczy i wypiął dumnie okolice kieszonki na piersiach – „A Ciebie, Pani, nazywają...”

„Anabeth jestem!” – zaszczebiotało spośród jedwabi.

„Cinnamon Cayenne.” – wcięła się obcesowo w prezentację ludzkich obyczajów godowych Cinnamon uznawszy że, chociaż elfy żyją relatywnie długo, może jej życia nie starczyć na doczekanie teleportu, który pozwoli im się zobaczyć z Lizettą, przebywającą obecnie z bliżej nikomu nieznaną misją gdzieś na północy kontynentu. „Zostaliśmy poinformowani, że możesz nam pomóc przenieść się… w to miejsce” – stuknęła palcem w mapę sztabową, dostarczoną im poprzedniego wieczora osobiście przez Rajmunda a po dumie, z jaką ją rozwijał kto wie, czy i nie przez niego osobiście narysowaną. „W związku z czym mamy dwa pytania: czy to prawda oraz za ile?”

----------------------------------------------------------

Lądowali po kolei w śniegu, wzniecając małe fontanny lodowatego puchu.

„To tu?” – upewniali się, zerkając na Anabeth.

„Tu. Na pewno. Tam.. o” – wdzięcznie przegięła się w prawo - ”…jest posterunek mithrilskiego palatynatu.”

„Czyli tam idziemy!” – ucieszył się jasno określonym azymutem Rajmund i wylazł z zaspy, kierując się raźno we wskazanym przez teleporterkę kierunku.

„A on czemu przodem lezie?!” – zainteresowała się natychmiast Anabeth, gramoląc się za paladynem.

„A zwróciłaś uwagę na symbole Coriana i palatynatu Mithril na jego napierśniku?” – Guillermo dał susa w przód w chybionej próbie przytrzymania za łokieć damy w śnieżnej opresji, blokując tym samym nekromancie drogę ewakuacji. Tymczasem symbole Coriana i palatynatu oddalały się w zapadającym zmierzchu więc, chcąc nie chcąc, przedarli się na bardziej ubity śnieg, który pełnił zdaje się funkcje ulicy i potruchtali za paladynem przytupując w płonnej nadziei, że pozwoli im to pozbyć się z butów szybko topniejącego śniegu.

Po chwili dotarli do niepozornego budynku z symbolem palatynatu nad drzwiami, w które rytmicznie łomotał Rajmund. W drzwiach otworzył się judasz, przez który zaczerwienione i opuchnięte od snu oko zmierzyło ich wpierw nieprzyjaźnie a potem, zatrzymawszy się na napierśniku paladyna- ze zrozumieniem. Judasz zatrzasnął się, skrywając oko, zaszczękały sztaby i zamki, a po chwili drzwi otwarły się ze skrzypnięciem.

„Wchodźcie, przybysze z…”

„Mithril.” - Rajmund wymienił z gospodarzem jakiś rodzaj salutu i przecisnął się przez drzwi, a reszta podążyła za nim, z ulgą pozostawiając za sobą zmierzch i zadymkę.

„Chodźcie, chodźcie- ziółek zaparzę, a i kołacz jakiś się znajdzie. Co was sprowadza w tę niegościnną krainę?”

„Szukamy Lizetty. Może..”

„Ach tak, Lizetta! Była tu… parę niedziel temu przybyła z kilkorgiem ludzi z palatynatu z Mithril. Szukała przewodnika, żeby ją na północ zaprowadził, bo z misją się jakąś tam ponoć udawała. Do Orków. Pewnie usłyszeli już w Mithril, że Orkowie z północy postanowili teraz edukację zdobywać. ”

„Jak to- edukację? Orkowie?”

„No mnie to też zdziwiło, kiedy tu przybyli z miesiąc temu i zażądali ksiąg… Oj panie, uważajcie, przecie ziółka ciepłe, oparzyć się można!”

„Jakich ksiąg?” – Tadhgowi udało się nie wylać na koszulę zawartości glinianego kubka, który właśnie odstawiał na stół.

„No… papierzanych. Wszystkich, cośmy je mieli.”

„I daliście im?”

„…udostępniliśmy. Ale tam chyba nie znaleźli tego, czego szukali bo pytali, czy więcej ksiąg nie mamy. No tom powiedział, że więcej to chyba aż w Mithril. No i jakem później tę Lizettę tu na progu zobaczył tom od razu wykombinował, że to względem tych Orków tu przybyła. I jak pytała o przewodnika, tom jej polecił od razu tego, co ze Szprotą pracuje. No i go wynajęła, łódź wynajęli i pojechali wszyscy w górę rzeki, aż do orczych plemion. Mam nadzieję, że przed Wiatrem zdążyli, co po przełęczach hula, bo reszta obsady posterunku teraz zbiera tych, co przed Wiatrem do miejsca przeznaczenia nie zdążyli przybyc i pozamarzali gdzieś po drodze.”

„A tego Szprotę to gdzie możemy znaleźć?”

„Foczy Bulwar 15, po wyjściu w prawo i cały czas prosto. Ale chodzić tam po nocy nie radzę, bo to i nieprzyjemnie i wy tu obcy, a i Szprota wieczorami bywa… niedysponowany. Lepiej tam za dnia idźcie.”

I dokładnie tak nie zrobili. Podziękowawszy za informację, radę i ziółka (na wspomnienie których Cinnamon jeszcze przez parę tygodni boleśnie ściskał się żołądek), raźno ruszyli na poszukiwanie Szproty.

Nie uszli daleko. Po trzydziestu zaledwie krokach uszu ich doszedł gniewny ryk i huk. Potem, w deszczu sypiących się odłamków lodu, będących jeszcze przed chwilą czymś niepokojąco podobnym do blokującej wylot ulicy Ściany Lodu, oczom ich ukazał się wielki, obdarty półork. Najwyraźniej w Furii runął w ich stronę, rycząc rozdzierająco „Z drogi!!” Usunęli się nie myśląc nawet o próbie zablokowania mu ulicy z drugiej strony. Pomyślał o tym ktoś inny; wielgachny obdartus nie przebiegł nawet pięciu kroków, kiedy wokół niego i ponad nim wyrosła znikąd kopuła grubego lodu. Odwrócili się w stronę wyrwy w lodzie, zza której najwyraźniej nadleciało zaklęcie. W gęstniejących ciemnościach Cinnamon dostrzegła zarys sylwetki…. czegoś. Co medytowało. Albo… przywoływało. Jej oczom nie dany był jednak czas na przesłanie do mózgu obrazu tego, na co właśnie patrzyła. Ponieważ Guillermo zniknął. Dosłownie rozpłynął się w otaczających ich cieniach. A Cinnamon ze zgrozą zdała sobie sprawę, że dzisiaj nie rzucała Holy Channel. I że ich towarzysz najprawdopodobniej wyruszył samotnie konstruować pierwszą linię bez jakiegokolwiek wsparcia medycznego. Zaklęła szpetnie i ostrożnie ruszyła do przodu. Po kilku krokach każdemu jej ruchowi zaczęło towarzyszyć irytujące pobrzękiwanie. „Czym ja tak dzwonię, przecież nie ostrogami?” – zmarszczyła brwi i nagle spłynęło na nią zrozumienie- krok w krok za nią ku wyrwie w lodzie skradał się paladyn. „Jak umierać, to tylko w grupach wszystkich uzdrowicieli w drużynie.” – pomyślała zrezygnowana, ostrożnie przełażąc przez wyrwę w lodzie. Kształt obcego summonera z piekła rodem przed nimi stawał się z każdym krokiem wyraźniejszy. Guillerma ciągle ani śladu. Jeszcze krok… dwa… kątem oka zarejestrowała, że dom po prawej ma wielką dziurę w miejscu, gdzie normalnie powinny być drzwi. I że w środku domu majaczy jakiś kształt… „Jest ich więcej, niedobrze” – zatrzymała się, żeby powiedzieć paladynowi o swoim spostrzeżeniu, gdy spośród cieni przed nimi wypadł Guillermo, tnąc mieczem w dół i skos, mierząc w głowę i obojczyk obcego i chybiając swojego celu w wyjątkowo spektakularny sposób. „O szlag! Teraz…” – ale Cinnamon nie dane się było zastanowić, co teraz, ponieważ poczuła na plecach znajome zasysanie powietrza, towarzyszące zazwyczaj jednemu z zaklęć Tadhga. Zdążyła odwrócić głowę na czas, żeby zobaczyć eksplodujący wokół uwięzionego półorka lód i padającego, a zaraz potem rozwiewającego się summonera, który tymczasem pojawił się za plecami jej towarzyszy. No tak, oczywiście, tamci to były iluzje… „To rozumiem!” – zaryczał półork. „Szprota jestem!”

„A- to sprawę mamy do pana, panie Szproto!” – ucieszył się czarodziej.

„A to chodźcie, może do domu wejdziemy, co tak będziemy na mrozie stali…” – jak się tego spodziewali, Szprota podążył dokładnie w kierunku jedynego dziurawego budynku w okolicy. „To się naprawi.” – wymamrotał, włażąc do środka.

„To my tu sobie ponaprawiamy…” – skinąwszy na Anabeth, nekromanta zaczął łatać ściany systematycznie rzucanym zaklęciem Naprawy „ a pan by nam w międzyczasie opowiedział, co pan wie o obecnym miejscu pobytu swojego współpracownika oraz niejakiej Lizetty.”

„To ta pyskata cycatka, co chciała na północ?” – upewnił się ich gospodarz, obserwując poczynania pary magików z nieufnością, która szybko przerodziła się w szczery zachwyt.

„Nic się Lizzie nie zmieniła, jak byliśmy w Banewarrens!” – rozczulił się Guillermo.

„Aha. No to była tu. Wynajęła łódź. I popłynęli. A potem szukał jej taki gościu. I też chciał na północ. Wynajął nas. Znaczy mojego współpracownika. I inną łódź. I też popłynęli. I powinien był już wrócić, mój współpracownik znaczy- ale go ni ma.” - streścił Szprota historię swojej krótkiej znajomości z Lizettą.

„No tak… zostaw Anabeth, TO tak było!” – Tadhg powstrzymał nadgorliwość ich nowej towarzyszki. – „A jakby się pan, panie Szproto zapatrywał na możliwość zaangażowania swojej skromnej osoby w świadczenie dla naszej gromady podobnego typu działalności usługowej?”



„Wynająłbyś dla nas łódź i zgodziłbyś się na przewodnika?” – przetłumaczył z tadhgowego na wspólny Guillermo.

„A!” – Szprota oderwał bezbrzeżnie zdumiony wzrok od ust czarodzieja. – „Za ile?”