czwartek
Psalm XXVI. Nie ma, nie ma wody na pustyni.
Psalm XXV. Morski, czyli dziewięć sążni wody i sześć błota stóp.
„A to powinni posiać dookoła tego cmentarza. Powinno ładnie zdjąć klątwę z ziemi.”- Cinnamon rozwiązała troczki małego, brunatnego woreczka i wysypała na dłoń pomarszczone, czerwone ziarenka.
„Najpierw wraca Wasz nekromanta ze Zbrojnym Ramieniem i opowiadają, że High Gorgony, że sztuczne dżdżownice, wielkie jak domy i że Ty to już nie Ty, tylko dorodna żmija, na gościnnych występach w Mithrill razem z Waszą magiczką i tym ciemnym chłopcem, potem znikają, potem pół nocy widać wybuchy od zachodu, potem wracają i idą spać albo pić, a na koniec wracasz Ty i namawiasz mnie na roboty ogrodowe.”- pokręciła głowa Lizetta. – „Daję słowo- znajomość z Wami to źródło nieustannych niespodzianek. Oraz zgryzoty.”
„No to Ci tłumaczę jak komu dobremu- nasiona róż dostałam w świątyni Madriel, jak wyrosną, poświęcą ziemię na cmentarzu Orków. Bo w tej chwili ta ziemia nadaje się do nawożenia piekła, taki ma odczyn. Ja, żeby ten efekt ręcznie odwrócić, musiałabym tu chyba zamieszkać i wzywać imienia Bogini codziennie, przez najbliższe kilka lat. Korzyści z tego będą różnorakie- spokój ducha i ciała Orków na cmentarzu, spokój ducha Orków w wiosce, ładny zapach w powietrzu i potencjalny surowiec do produkcji olejku.”- urwała Cinnamon. Głownie dlatego, że od cierpliwego tłumaczenia co i jak zdążyła już zachrypnąć.
„No dobra- to co teraz zamierzacie? Jeżeli oczywiście wolno spytać. Bo ja wracam- moja misja tutaj skończona. Razem z posianiem tego rozarium i oklepaniem ostatniego chorego Orka.”- Lizetta bez przekonania odebrała od Cinnamon brunatny woreczek i zaczęła zawiązywać staranny supeł na jego troczkach.
„Co teraz? Nie wiem… Ale założę się, o co chcesz, że przed zachodem słońca będę już wiedziała.”- uśmiechnęła się krzywo kapłanka. Po czym ziewnęła szeroko. Od ostatniej wizyty w mieście Mithrill praktycznie cały czas chciało jej się spać. To może by tak zacząć od małej drzemki?
----------------------
„Cinnamon, śpisz?”- przenikliwy szept Tadhga tuż nad jej uchem mógłby prawdopodobnie wyrwać ze snu wiecznego populację średniej wielkości cmentarza.
„JUŻ nie .”- wymamrotała kwaśno, gramoląc się spod koca. „Stało się coś?”
„Noo... niby niee... Tylko...”- zazwyczaj ponadprzeciętnie elokwentny czarodziej dukał niczym Guillermo, zmuszony do odezwania się do żywej kobiety.
„Zacznijże się jąkać pełnymi zdaniami, Tadhg, ja się tu starzeję!”- zirytowana i już całkiem, niestety, obudzona, Cinnamon usiadła z rozmachem na łóżku i wbiła w nekromantę złe spojrzenie lawendowych oczu.
„No więc.. dostałem list...”- przycupnięty w nogach jej łóżka, owinięty peleryną czarodziej wyglądał jak chuda kawka, którą trapi nieżyt żołądka.
„I?!”
„CobyśpowiedziałanajazdęzemnądoHolloufaust?”- wyrzucił z siebie rozpaczliwie, wyłamując palce i nadal starannie unikając kontaktu wzrokowego z niewyspaną kapłanką.
„A-więc to dlatego jest taki zestrachany.”- pomyślała, a na głos powiedziała tylko- „W życiu nie byłam w Holloufaust, chętnie zobaczę matecznik nekromantów.”
----------------------
„Nienawidzę, kurwa, pływać- nienawidzę!”- nadal bardziej zielony niż czarny Guillermo leżał bez życia w kajucie, starając się utrzymać w żołądku odrobinę wody, jaka udało mi się w siebie wmusić od czasu ostatniego aktu czczenia Boga Mórz.
„Problem leży nie w pływaniu, bo to masz dobrze opanowane, tylko w ilości tego, co w siebie wepchnąłeś na kolację.”- pouczyła Cinnamon – „Oraz czym to popiłeś. Uprzedzałam, że zagryzanie baraniny ptysiem i popijanie tego piwem może nie być najlepszym pomysłem?” od strony, gdzie dogorywał Grill, dobiegł ich jedynie głuchy jęk.
„Bo Ty niewłaściwy stosunek do marynarki masz.”- odezwał się zza stołu chwilowo nie chorujący Szprota, opróżniający właśnie trzecią butelkę gorzałki ( istniało pewne podejrzenie co do występowania ścisłego związku przyczynowego między jednym a drugim ). - „Bo to się robi tak: najpierw się pije, potem się rzyga, potem się pije, potem się znowu rzyga, a potem się pije i już nie rzyga, więc się pije więcej, żeby nie rzygać.”- wyjaśnił, z wprawą odszpuntowując kolejną butelkę.
„W każdym razie czegokolwiek byś, Guill, nie robił- bardzo Cię proszę, pamiętaj, że podróżujemy incognito.” - kapłanka wprawnym ruchem podsunęła pusty chwilowo kieliszek po winie pod zachęcająco bulgoczącą flaszkę, którą Maevis właśnie ostrożnie wypuszczała z czułych objęć, żeby nalać sobie Chateau de Kalastia. „Miły Pan Organizator rejsu, którego nam naraiła siostra Tadhga, żebyśmy dotarli do Holloufaust w tym stuleciu, oraz Pan Kapitan mówili wyraźnie- używać tylko imion tymczasowych, nie rozmawiać z innymi pasażerami, przebywać jak najmniej na pokładzie i jak najwięcej w swoich kajutach.”
„No to trza iść, jak tylko w swoich, bo my w waszej jesteśmy…” – zaczął się gramolić z łoża boleści Guillermo dokładnie w chwili, kiedy drzwi otworzyły się z rozmachem i stanął w nich nekromanta. „Zbierajcie się, robota jest.”- zakomunikował krótko.
„Znowu trzeba posprzątać? Myślałem, że już wszystko starłem po Guillermie…”- podniósł się Rajmund.
„Nie taka robota!” – osadził go czarodziej „ Taka za pieniądze. Wyteleportują nas za dziesięć minut, w jakieś doki, mamy zlokalizować ukradziony ładunek broni i na powrót wprowadzić w jego posiadanie pozbawionego tegoż właściciela. Zostawiamy tu dobytek, bo potem wracamy na statek. Anabeth- może rozłóż dywanik; powiedzieli, co prawda, że mamy tu wrócić, ale nie mówili, jak…”
„Ładunek czego konkretnie?” – zażądał klaryfikacji jak zawsze konkretny i skrupulatny paladyn.
„Broni. Kalastiańskiej.”
„Jak ja będę lokalizować Bronię, taka pijana?” – zaległą po tych słowach Pana Ambasadora głuchą ciszę przerwało zadziwienie Cinnamon.
„Jak to- jak? Jak zwykle! Czy to pierwszy raz, kiedy rzucasz czary po pijaku?” – uśmiechnął się do niej Tadhg, uchylając się przed rzuconą z dużą siłą i odwrotnie proporcjonalną do tej siły celnością pomarańczą.
----------------------
Drugi z rzucanych w jednej serii teleportów przeniósł ich na klepisko kiepsko oświetlonej, okazałej stodoły.
Wypełnionej uzbrojonym po zęby oddziałem żołnierzy.
poniedziałek
Psalm XXIV. Cmentarny, czyli rzecz o grzebaniu.
Zamienieni przez Cinnamon w mlecznobiałą mgłę, szybko przemieszczali się z wiatrem dnem wąwozu ku potężnej jaskini, w której przy okazji popołudniowego zwiadu Guillermo wytropił ( a Cinnamon przez Holy Channel wyczuła) obecność czegoś potężnego, starego. I głodnego. Zdeterminowani skończyć jeszcze przed zachodem słońca sprawę zarówno nieznanej obecności, która całe dnie najprawdopodobniej przesypiała w jaskini jak i, jeśli uda się to za jednym zamachem, Łysego w Pierzastym Paltocie, do którego Tadhg starannie pielęgnował od poprzedniego wieczora głęboką wrogość osobistą, kończyli ustalać plan działania, stale nabierając prędkości.
„Guillermo, idziesz pierwszy. Ja z Maevis zabezpieczam kapłankę, Szprota pilnuje tyłów, Tadhg z Anabeth pod sufit w momencie, kiedy wejdziemy do jaskini”- dyrygował paladyn.
„Rajmund, tam jest wąski korytarz do samej jaskini, trzeba będzie gęsiego”- zaraportował Guill.
„Dobra- w takim razie ja za Tobą, Maevis przed Szprotą”- zatrzymali się przed wejściem.
„Materializujemy się na powrót na raz…”- zakomenderowała Cinnamon i przez chwilę przyglądała się uważnie, jak w bursztynowym świetle wczesnego popołudnia powoli materializują się wokół niej towarzysze, nabierając stopniowo ludzkich kształtów i wypełniając je powoli kolorami.
„No dobra- wszyscy są? Wszyscy wszystko mają? Nikomu niczego nie brakuje- nosa albo palca? To idziemy”- kapłanka stłumiła uśmiech na widok nerwowo obmacującej sobie twarz Anabeth i ruszyła za Rajmundem.
….
Krótki, ciemny korytarzyk prowadził między stromymi ścianami jaskini wprost do ogromnej groty. Stanęli niepewnie u wejścia. No i co teraz?
„Jak to co? Szukamy!”- paladyn pewnie zrobił dwa kroki w przód i zaczął recytować formułę zaklęcia Wykrywania Zła. „Tam”- już po chwili zdecydowanie wskazał im kierunek- ku centrum jaskini. „Rozproszyć się i przystąpić do czynności!” – skrzypnął służbiście.
„No dobra- ale czego my tu właściwie szukamy? Guza chyba?”
„Nie marudź, Guill- szukaj czegokolwiek, co nie wyglądałoby jak część jaskini.”
„Eeee… Tadhg… masz może na myśli tę parę czerwonych ślepiów w korytarzu?”
„Jaką pa…”- czarodziej zastygł w górze, wpatrzony w wielkie, błyszczące oczy, wpatrujące się w nich spod sufitu korytarza.
„Szprota, Maevis, do mnie, zająć pozycje, przygotować się.”- przejął kontrolę nad sytuacją paladyn.
A przynajmniej tak mu się wydawało. Kiedy pewnie, szybko rozstawiał ich skromne ramię zbrojne do przyjęcia ataku, chłodne palce złapały nadgarstek Cinnamon i pociągnęły ją w mrok pod ścianę jaskini.
„Potrzebuję od Ciebie tego, co zwykle. Gotowa?”-wymruczał jej wprost do ucha prawie pieszczotliwie czarodziej.
„Oj, Tadhg, Tobie tylko jedno w głowie. I to zawsze z Tobą w głównej roli solisty”- westchnęła, podwijając rękaw.
„Nieprawda- równie często miewam ochotę na co najmniej dwa zaklęcia. Tylko do tamtego nie potrzebuję pożyczać od Ciebie życia.” – szept nekromanty przeszedł w inkantację rzucanego właśnie czaru.
„Nawet nie spytał tym razem, ile wziąć- kiedyś mnie w ten sposób zabije.”- pomyślała, opierając się plecami o chłodną ścianę i walcząc z falą mdłości i gwałtownymi zawrotami głowy. Jej słaby szept inkantacji zaklęcia leczącego splótł się z pewnym głosem Tadhga, rzucającego właśnie swój ulubiony czar.
„Co do…?”- reszta zaalarmowanego pytania paladyna zniknęła w tyleż efektownym, co głośnym rozbłysku magii, zabójczej dla doczepionej do pary ślepiów, gigantycznej pajęczycy.
„No do cholery jasnej, Tadhg- nie mogłeś uprzedzić, co będziesz tu robił? A jak teraz ktoś będzie potrzebował Twojej pomocy- to co? Jesteś słaby jak dziecko i nie do wyleczenia przez następne parę godzin! A Cinnamon jak przez Ciebie wygląda? Zielona jest całkiem!” – gderał już po chwili Rajmund, niechętnie chowając bezużyteczny już miecz i przemieszczając się za kapłanką ku centrum jaskini.
„A na co miałem czekać, gdybyś mi był łaskaw wyjaśnić? Na to, że Was napadnie i zje? Skoro mogłem to załatwić od ręki jednym zaklęciem?”- najeżył się nekromanta spod sufitu, pod którym majestatycznie dryfował.
Tymczasem Cinnamon badawczo przyglądała się miejscu, gdzie Guillermo odkrył ni mniej ni więcej, tylko cmentarz. „To dlatego duchy Orków nie zaznają spokoju- to by trzeba było wszystko poświęcić. Spróbuję teraz konsekrować, ale potem trzebaby tu wrócić z czymś mocniejszym i wyświęcić to miejsce. Spróbujmy..”- podniosła rękę do rzucania czaru.
Nie zdążyła. Ziemia dosłownie rozwarła się pod nimi i w fontannie kurzu i pacyn błota na wiele metrów nad dno jaskini, prawie pod jej sklepienie, wystrzeliła monstrualnych rozmiarów dżdżownica.”Kur…”- Guillermo złapał równowagę, utrzymał się na nogach i odwrócił ku Cinnamon.
W miejscu, w którym jeszcze przed chwilą stała kapłanka wraz z Rajmundem i Maevis, ziała potężna wyrwa, po ścianie której z dużą prędkością osuwała się ziemia.
„KURWA MAĆ! Żyjecie? Rajmund! Maevis!! CINNAMON!!!”
….
Walcząc o każdy oddech, Cinnamon szybko zjeżdżała wraz z lawiną ziemi w głąb wyrwy. Palce bezradnie przesuwały się po zwałach luźnych kamyków, piachu i błota, nie znajdując żadnego punktu zaczepienia pewnego na tyle, żeby zatrzymał elfkę, albo chociaż wyhamował jej pęd. „Jak głębokie to jest? Jeśli za chwilę się nie zatrzymam, pogrzebie mnie żywcem. Nigdy nie myślałam, że skończę uduszona, pogrzebana żywcem pod cmentarzem Orków, w jakiejś zapomnianej przez elfy i Madriel jaskini.” pomyślała gorzko po czym jęknęła, kiedy wystający korzeń omal nie wyrwał jej dłoni z nadgarstka. Przy okazji jednak zatrzymując ją w miejscu. I to takim, w którym po chwili rozpaczliwego wierzgania znalazła oparcie dla stóp. Przez chwilę po prostu trwała bez ruchu, uspokajając oddech, wsłuchując się w siebie, analizując. Chyba niczego nie złamała. Nie czuła też poważniejszych skaleczeń. Łączący ją z Guillermo Holy Channel pozostał nienaruszony- czuła wyraźnie, że chłopak był spanikowany. Ale cały i zdrowy. Po chwili zaryzykowała ostrożne otwarcie oczu.
Ciemność. Absolutne, hollowfaustiańskie ciemności.
„No dobra. Zastanów się, Cinnamon, co możesz zrobić. Przejrzyjmy dostępne dziś zaklęcia. Pomyślmy- tak, najprościej będzie zamienić się z powrotem w mgłę i….”
„Witaj.”
Słowa nie zostały wypowiedziane, a pomyślane wprost w jej głowie. Trochę poniżej jej oczu rozjarzyło się światło, ukazując poły bardzo kosztownego, bogato zdobionego płaszcza z aksamitu.
„Zimno Ci… Już niedługo. Pozwól, że się Tobą zaopiekuję.”
Zanim zdążyła cokolwiek zrobić, pomyśleć czy choćby drgnąć, poły płaszcza rozchyliły się, ukazując rozjarzone zimnym światłem wnętrze ciała High Gorgon, pełne kłębiących się, syczących węży. Przez krótką chwilę walczyła z całych sił żeby zostać tu, gdzie stała, uczepiona kurczowo wystającego z otaczającej ją ziemi korzenia. A potem ciemność i cisza zamknęły się wokół niej, otulając jak bogato zdobiony płaszcz z aksamitu.
….
„A co znaczy umrzeć?” – dociekam, zdeterminowana wydrzeć ze starszego brata odpowiedź na każde nurtujące mnie pytanie. A w tej chwili interesuje mnie właśnie to- koncepcja śmierci.
„Niebyć” – wzrusza ramionami Thyme.
„Jak to- nie być?”- jak każda smarkula bezkrytycznie ubóstwiam swojego starszego brata, który jest dla mnie autorytetem absolutnym i wie wszystko o wszystkim prawie tak dobrze, jak Mama, ale narasta we mnie straszne przeczucie, że tym razem jest sobie ze mnie żartowane.
„No- niebyt. Jak… jak wtedy, kiedy z kimś rozmawiasz i potem on wychodzi z pokoju, ten ktoś. I go nie ma.”
„Ale przecież mogę pójść za nim!” – tryumfalnie obwieszczam swoją przewagę intelektualną nad starszym bratem.
„No więc- nie możesz.”
„Mogę!”
„Wyobraź sobie, że nie możesz. Że zawsze mieszkasz tylko w tym pokoju. Całe życie. Nigdy z niego nie wychodzisz.”
„To jakieś głupie!”- protestuję podejrzliwie. „Kto chciałby całe życie mieszkać w jednym pokoju?! To NUDNE!”
„Ale to jest taki ogrooooomny pokój! I w tym pokoju mieszkają też inni. I czasem niektórzy wychodzą. I wracają. A czasem wychodzą i nie wracają. Już nigdy. I to znaczy, że taki ktoś jest umarty.”
„Ale przecież jak taki ktoś nie wraca to znaczy, że się zgubił.”
„Jak to- zgubił? Gdzie się zgubił?”- wytrzeszcza na mnie oczy brat.
„No.. w innym pokoju. Tam, gdzie poszedł!”
„Ale oni nie idą do innego pokoju… Albo idą-ale nikt tam nie może wejść z innych pokoi.”
„To ja będę! Będę chodzić do tych wszystkich pokoi i pomagać innym wracać! Żeby się nie gubili!”- obwieszczam dumnie.
„Ale nie wszystkich da się znaleźć- niektórzy zostają zginięci.”- przekonuje mnie brat.
„Czemu?”
„Bo… bo… Przestań mi wreszcie zadawać głupie pytania i pomóż z podlewaniem!” – bezradność od zawsze doprowadzała Thyme’a do szału, więc stoi teraz przede mną ze spurpurowiałymi policzkami i wrzeszczy.
„Ale ja chcę wiedzieć!”
„Bierz konewkę i jazda do studni, młoda!”
„Ale Thymee..”
„KONEWKA!”
Łuski są gładkie. Ciepłe. Miękko przesuwają się po innych łuskach. Język smakuje powietrze, przesycone żelazistym zapachem krwi. Wspólną świadomość zdominował głód. Kły jadowe powoli wypełnia trucizna.
„Pamiętaj- umiejętność wskrzeszania to dar. Ogromny. Ale i ogromna odpowiedzialność. Dlatego potrzeba przede wszystkim rozwagi.”
„Rozwagi? Ale Matko Przełożona, przecież Dar Życia to manifestacja łaski Bogini w jej ostatecznym aspekcie!” – protestuję.
„Tak, jak każde życie kiedyś się zaczyna, tak i kiedyś się kończy. Można ten moment odsuwać w czasie- ale nie można go uniknąć. Każdy kiedyś umiera, Cinnamon- ja i Ty. Bo ciało się zużywa- jedno wolniej, drugie szybciej, ale prędzej czy później każde. Na śmierć ciała nie ma lekarstwa, moja droga.”
„Ale leczenie…”
„Ma na celu utrzymanie ciała w jak najlepszym stanie. Dopóki się da.”
„A potem?”
„A potem Przechodzimy. I zaczynamy od początku. Przecież wiesz…”
„Nie wiem, Matko Przełożona.” – odpowiadam trochę zgodnie z jej oczekiwaniami, a trochę- z prawdą. „Ale wierzę.”
„JEDZCIE! JEDZCIE DO WOLI!” – pod półprzymkniętą powiekę wlewa się światło. Z tego samego kierunku, z którego dochodzi na język zapach świeżego mięsa. I krwi. Miękko, szybko, łuski przesuwają się po innych łuskach. Mięśnie prężą się do skoku. Rozwierają się szczęki.
„Anadriel! Oddychaj, oddychaj, proszę, Driela, oddychaj!”- spazmatycznie wciągam powietrze i trzęsącymi się rękoma kreślę nad paskudną raną w boku symbol kolejnego zaklęcia leczącego. „Driela, kochana, proszę, błagam, spróbuj, dla mnie, ODDYCHAJ!”- łzy przesłaniają mi widok, rozmazują, zlewają w jedno purpurę krwi i błękit jej kaftana.
„Nie mogę… Boli…”
„Wiem, wiem że boli, ale musisz… Musisz oddychać, Driela, en’nii.”
„Musi być… ze mną…. zupełnie… źle, skoro… używasz tych swoich... elfickich spieszczeń”- oddycha w moich ramionach płytko, z narastającym wysiłkiem. Z przerażeniem zauważam pękające w kącikach jej warg bąbelki krwi.
„Driela.. oddychaj, proszę. Nie zasypiaj, nie, Driela, proszę, Madriel, błagam, nie zabieraj mi jej, Driela, proszę proszę proszę, DRIELA!!”
Ręka trzyma z wprawą tuż za słabnącym karkiem, uniemożliwiając wbicie kłów w pachnące mięso, pełne ciepłej krwi.
„Żyje, ale..”
Zapach zniewala, oszałamia, praktycznie pozbawia zmysłów. Osłabia.
„Pomóc... Natychmiast… Proszę!..”
Głodna. Tak bardzo głodna. I zmęczona.
„To Cinnamon…”
Zmęczona. Odpocząć. Zasnąć. Tak…
„Cinnamon!”
„Cinnamon Cayenne, z woli i łaski Pani Naszej, Miłosiernej Madriel, od dziś stajesz się…”
„Ładnie kwitnie lawenda w tym roku, Mamo.”
„Czy zechcesz zająć należne Ci miejsce jako Przełożona…”
„Przestań, to łaskocze, Thyme! Przestań! Ałaa!”
„ Madriel 'n raslon. Madriel 'n drugarog.”
“Driela, en’nii... Tak bardzo...”
“CINNAMON, JESZCZE NIE CZAS. WRACAJ.”
….
„Cinnamon. Otwieramy oczy, no już..”
Powoli otwierała zadziwione powieki na światło wczesnego poranka. Na pomalowany na lazurowo sufit enfermerium w Mithril. Kolorowy witrażyk w oknie. Zatroskane, znajome twarze coreanitów i madrielitki.
„Oooo- nareszcie. Już się martwiliśmy. Możesz usiąść?”
Podniosła się powoli, usiadła, przeczekała lekki zawrót głowy. Potem uniosła do twarzy rękę i przesunęła po ciepłym, gładkim policzku, rozcierając spływającą łzę.
czwartek
Psalm XXIII. Dobry plan to podstawa.
„No i co ja mam teraz z Tobą zrobić, gryzoniu? Poszło ostatnie Break Enchantment. I to ze zwoju.” – Cinnamon delikatnie położyła na ziemi popiskującą gniewnie, łaciatą mysz, podejrzewaną o wyjątkowo bliskie powiązania genetyczne z pewnym nekromantą z miasta Hollowfaust. „No przykro mi, ale nie mam” – rozłożyła bezradnie ręce – „Mogę spróbować jutro. Nauczę się wyłącznie tego czaru i spróbujemy z Ciebie zrobić mężczyznę, Tadhg.”
Właściwie wszystko to, co przydarzyło im się na ich własne życzenie od momentu kiedy roznoszony złą energią Guillermo powiedział „To ja się przejdę” (i zniknął) było całkiem zabawne. Oraz strasznie, tragicznie, bezdennie, niemożliwie wprost głupie. I świadczące jak najgorzej o grupie kretynów, znanych w pewnych kręgach jako „Bohaterowie Mithril.” Wszystko. Od „ucieka, gonić toto, czymkolwiek by nie było” po „to się udajmy wszyscy razem na zwiady do środka tej nieznanej sobie jaskini”. Od „my z Rajmundem na czele i jakoś to będzie” po „jakby co, Tadhg ma jeszcze Seek the Soulless”. No i jakoś to było. Dwie godziny później Rajmund na czele miał oparzenia po Acid Fog, a w paladyńskim sztambuchu wspomnienie pewnego wstydliwego problemu z poruszaniem pośród morza magicznych macek a Tadhg, oprócz zapasów Seek the Soulless w głowie- długi, różowy, łysawy ogonek. Co do reszty - Szprota miał lekką zadyszkę i resztki piany wokół ust po pogoni za „tym, czymkolwiek by nie było”, Guillermo- czkawkę (zaciął się na powtarzaniu w kółko „prawie go, kurwa, mieliśmy ze Szprotą, kurwa, prawie”), a Cinnamon odmrożone palce u stóp dookoła pedicure’u po ganianiu w sandałach po lodzie.
„Spadamy stąd.” – zakomenderował teraz Rajmund. „Nic tu po nas. Chyba, żebyśmy rano łyżwy przynieśli.”
„Sam se, kurwa, łyżwy przynoś! Śmichy-chichy sobie urządza, a my tu tymczasem przesrane mamy!” – rozdarł się Guill – „A prawieśmy go, kurwa, ze Szprotą mieli! Prawieśmy go dojechali!” – krzyki przeszły płynnie w żałosne pochlipywanie.
„Twoje i Szproty osobiste relacje z tamtym panem zachowaj może dla siebie, Guillermo.” – Cinnamon nie umiała tym razem wznieść się ponad cierpki przytyk. „A zbierać się stąd rzeczywiście trzeba- Rajmund ma świętą rację. Zabieramy inwentarz i w nogi.” Ignorując kakofonię oburzonych pisków złapała zwierzątko za skórę na karku, posadziła sobie na rękawie i zaczęła wstawać z magicznego lodowiska.
A miało być tak pięknie…
Miało być pięknie, kiedy Guillermo wrócił przed świtem ze zwiadu, wytarł z prawego buta świeżą psią kupę i wyjaśnił, że na północnym posterunku dostrzegł był coś bądź kogoś, co szybko oddalało się od orczej wioski w kierunku, w którym zazwyczaj bywa rano najdłużej ciemno. I kiedy w związku z tym naturalną koleją rzeczy zdecydowali, że trzeba iść sprawdzić, gdzie też to coś bądź ten ktoś sobie poszli i zrobić z owym porządek, póki jest „osłabione po walce”. Kiedy tenże sam Guill udał się na kolejny zwiad w trzeźwym świetle poranka by powrócić koło pory obiadowej z rewelacją, że tam (tu szybki szkic sytuacyjny patyczkiem po piasku pod wychodkiem) jest jaskinia. W której ten ktoś absolutnie na pewno sypia za dnia, by nocą napadać na pogrążone w błogim śnie, niewinne orczęta. Mało – wygląda ów ktoś co najmniej cudacznie, bo jest humanoidalny, chudy (też na h), blady, łysy i nosi kapotę wyszywaną pierzem. Generalnie na oczach Guillerma obcy łysol w pierzastym paltocie wyszedł z jaskini, po czym pofrunął. Jak ptak. Zapewne przy pomocy piór na jesionce. I za samo to należy mu się wpierdol.
Kiedy przegłosowali pomysł, żeby desant na jaskinię urządzić „tak koło zachodu słońca” (zapewne z uwagi na malowniczą panoramę okolicznych łańcuchów górskich, które w świetle zachodzącego słońca prezentowały się malowniczo oraz epicko i stanowiły odpowiednie tło dla przygód dzielnych bohaterów miasta Mithril) i to tego samego dnia (Jak to, że nie przygotowali czarów? Zawsze mają przygotowane leczenie, Seek the Soulless, co najmniej jeden Soulblast oraz cztery nagie miecze), zaczęło się zapowiadać trochę mniej pięknie, ale za to o wiele bardziej heroicznie.
No i ruszyli. Dwie grupy szturmowe udały się raźno w absolutnie nieznane sobie otoczenie. Pierwsza (kostiumy i charakteryzacja- Anabeth Sanvean, zaopatrzenie w bandaże i plastry na odciski- Cinnamon Cayenne, wsparcie medyczne- Rajmund Boemund Roland Silvership, wsparcie wsparcia medycznego- Maevis of Lede, audiowizualne efekty specjalne – Szprota) wylądowała miękko za górką (Ahoj, przygodo!). Druga (w żółtej szacie lidera Tadhg Mhic Draodoir, jako zwiadowca i zabezpieczacz tyłów lidera drużynowy Murzyn, Guillermo Ballicante), pojawiwszy się za tą samą górką, tylko obok (Kurwa, kałuża!), powędrowała wprost w jaskini. Grupa numer dwa eksplorowała pustą, ciemną, śmierdzącą nietoperzami i uryną jaskinię. Oraz za pomocą Wiadomości zakomunikowała grupie pierwszej, że „Droga wolna, dziś nie biją, za to na ścianach jaskini są ładne malunki”. Zatem grupa numer jeden zasiadła tam, gdzie wylądowała, rażona pięknem wyjątkowo spektakularnego zachodu słońca. Grupa numer dwa natomiast, obejrzawszy sobie malowidła ścienne („Zobacz Tadhg, krówka!” „To jest żubr albo nawet bizon, w żadnym wypadku nie krowa, ośle!”), zasiadła w jaskini w oczekiwaniu na Rozwój Wypadków. Czas mijał, zmierzch gęstniał, wypadki leżały ciche i nieruchome jak skóra na mulistańskiej pasztetówce, na grupie numer jeden zaczęła osiadać rosa, grupa numer dwa zaś zabijała czas dogryzaniem sobie nawzajem oraz dłubaniem w nosie (każdy we własnym). Gęstniejący mrok rozjaśniały regularne rozbłyski zaklęcia Czytania Magii (co było sposobem obydwu grup na rozgrzanie się po tym, jak nie znaleźli przy sobie ani miligrama alkoholu a doszli do wniosku, że rozpalanie ognisk i pieczenie na nich sucharów to jednak niedobry pomysł). Ciszę przerywały jedynie: wymiana między grupami Wiadomości („U nas czysto. A u Was?’ „U nas też czysto. A u Was?” „U nas dalej czysto? A u Was jak?”) oraz dyskretne popierdywanie.
„Idą! Idą!” – zatrzeszczał nagle na łączach Guillermo.
„Gdzie?”
„Co?”
„Kto?”
„ JAK?”
„Elenka mi powiedziała, że duchy wyszły ze ścian i kazały nam uciekać, bo ONI już idą!” – w guillermowe trzaski wkradła się nutka histerii.
„Ale uciekać nam NAM? Czy nam WAM?” – upewniał się rzeczowo Rajmund.
„Słuchajcie.. ściany tu się jakby.. ruszają.” – Wiadomość nekromanty pobrzmiewała powątpiewaniem we własny zmysł wzroku.
„Ale do środka się ruszają? Czy na zewnątrz? Czy…” – usiłowała tadhgową rewelację ogarnąć wyobraźnią Anabeth.
„Te malunki się ruszają! I walą magią!” – słupek heroizmu gwałtownie podjechał w górę razem z rejestrem głosu czarodzieja.
„A jakiego rodzaju magią?” – tym razem Anabeth wyręczył w pytaniu paladyn.
„Kurwa, portalową! Portal się tu na żubrze otwiera!” – common Pana Ambasadora zsuwał się w nerwach do rynsztoka, a noc najwyraźniej wkraczała w wymiar epicki.
„Zamknij to!! Tadhg!!!”
„Nie mogę, odbija zaklęcia! Trzeba inaczej zniszczyć! Ręcznie!”
„A przecie Ty rękami czarujesz!”
Zniszczyć…
„Szprota, leć do jaskini rozwalać ścianę!”
Pół-orkowi nie trzeba było dwa razy powtarzać prostego zdania oznajmującego, zawierającego w sobie czasownik „rozwalać”. Nim się spostrzegli, po Szprocie zostało echo ryku, tupotu i rozdeptana przy starcie jaszczurka.
Wobec takiego obrotu spraw reszta grupy numer jeden spojrzała po sobie niepewnie po czym, przy pomocy Teleportu Anabeth udała się, zapewne w jakimś celu, przed jaskinię. Dochodzące z jej wnętrza sapanie i rumor świadczyło dobitnie o tym, że albo przebywający w niej członkowie drużyny oddają się nadzwyczaj głośnym i męczącym rozrywkom, albo że ten, kto wybierał się dzisiaj do jaskini przez nabazgrany na jej ścianie portal, srodze się zawiedzie.
„Jesteśmy!” – oznajmiła kolejna Wiadomość Rajmunda.
„Gdzie?” – to zdezorientowany Guillermo.
„Tu!” – Maeve, triumfalnie.
….
„Znaczy przed jaskinią!” – Maeve, nie mniej triumfalnie.
„A po co żeście tu leźli? Sytuacja jest pod kontrolą!” – Guillermo, pewnie.
„Bo mieliśmy się nie rozdzielać!” – Rajmund, zaczepnie.
„No…”
„Całkiem tu ładnie, na górze.” - Anabeth, pojednawczo. „Taka mgiełka się ściele…”
Rzeczywiście; na górze było pięknie, a wokół kostek członków grupy numer jeden (minus postękujący w jaskini Szprota) snuł się ospale malowniczy, mlecznobiały opar. Odrobinkę później opar sięgnął ich kolan i wysunęły się zeń czarne macki, oplatając nieomal pieszczotliwie nogi dzielnej trójki (albowiem Anabeth, ku zachwytowi Rajmunda i dezaprobacie Maevis, zawisła w powietrzu ponad głowami członków grupy numer jeden).
W tym miejscu nadal miało szansę być i pięknie i heroicznie zarazem, albowiem Anabeth dobyła z kieszonki różdżki i jęła pracowicie Rozpraszać zaistniałą Magię, natomiast Rajmund z nie wiadomo kąd (bo przecież zbroje kieszonek nie miewają?) dobył trąby. I wytrąbił wprost w spektakularny zachód słońca trochę Magic Circle against Evil, a trochę popularną pieśń religijną. O ile co wytrąbione, odniosło efekt, o tyle rozpaczliwe pocieranie przez Anabeth magicznego patyczka – wręcz przeciwnie, efektu nie przyniosło. Ani pożądanego, ani w ogóle żadnego. Od tego momentu krążące miedzy grupą numer jeden (nadal minus Szprota) i grupą numer dwa (plus Szprota) Wiadomości nabrały dynamizmu oraz dramatyzmu („Biją nas!” „Ale kto??” „Nie wiemy!.. A Was biją?” „Jeszcze nie!.. Posyłamy do Was Guillermo. Idzie!... Utknął w wejściu…”). Podobnie jak wysiłki Anabeth które uległy podwojeniu, a następnie potrojeniu zaraz po tym, jak spektakularny opar zasyczał i zabarwił się zielonkawo, w związku z czym Maevis stopiły się z sykiem: klamerka u kamasza oraz karmelki w kieszeni.
Poziom heroizmu na metrze kwadratowym powierzchni przed jaskinią uległ w tym miejscu raptownemu podwyższeniu jako, że Cinnamon przypomniała sobie niespodziewanie o posiadanej różdżce, odziedziczonej w spadku po Matheney, a wypełnionej po brzegi jakże użytecznym w zaistniałej opresji zaklęciem Swobodnego Poruszania Się. Na przypomnieniu się nie skończyło – różdżka została użyta zgodnie z przeznaczeniem i w jak najbardziej słusznej sprawie, co zaowocowało wkrótce taktycznym odwrotem pełnego składu grupy pierwszej (konsekwentnie minus Szprota) w okoliczne zarośla. Wobec takiego przegrupowania członkom grupy numer dwa nie pozostało nic innego, jak tylko z godnością opuścić zajmowaną jaskinię. Jako, że Guillermo ruszył był niejako przodem, ukrywając się pośród macek i oparów i dzięki temu- prąc do przodu, ku dorodnemu krzakowi jeżyn, pozostałym w jaskini całemu człowiekowi i pół-orkowi pozostało wyteleportowanie się. Na łączkę nieopodal. Która to łączka nie tylko była pokryta rosą ale także, jak tuż po wyteleportowaniu się na nią przekonał się nekromanta, bacznie obserwowana. W związku z czym kiedy zadyszany, podrapany, pełny skład grupy numer jeden (nieustająco minus Szprota) wpadł na łączkę, dowiedział się jednocześnie dwóch rzeczy. Po pierwsze Szprota z Guillermem (widocznie po jego stronie odwrotu taktycznego zarośla były rzadsze) pogonili w ciemnościach za czymś, co mogło być kozą, ale także sprawcą oparu, macek, oraz zapachu uryny w jaskini. Po drugie zaś – znad łąki uniósł się na ich powitanie identyczny jak przed jaskinią opar, skrywający pod sobą lodową taflę. Który to opar wraz ze skrywaną taflą dzięki posiadanemu zaklęciu zignorowali wszyscy, łącznie z Cinnamon. Która żadnym sposobem nie mogła zignorować faktu, że z ciemności nadleciała ku niej popiskując alarmująco nieduża, łaciata mysz. Mysz zatrzymała się w powietrzu (ZATRZYMAŁA SIĘ W POWIETRZU, Cinnamon, coś Ty wąchała!) pięć centymetrów od twarzy kleryczki, na wysokości jej okrągłych jak spodki oczu (Niech mnie ktoś obudzi, błagam! Albo przynajmniej uszczypnie…). I gdyby myszy miewały łuki brwiowe Cinnamon gotowa byłaby przysiąść, że to konkretne zwierzę właśnie je uniosło w wyrazie trochę zniecierpliwienia, a trochę wyczekiwania.
poniedziałek
Psalm XXII. Kto sieje wiatr...
„To może byśmy utrzymywali do rana Światło Dnia? A rano ewakuowali wszystkich ze szpitala… czy coś.” – zaalarmowany rewelacjami, przyniesionymi przez Cinnamon, Guillerma i Tadhga, Rajmund spacerował nerwowo od prawej do lewej ściany szpitalika i z powrotem.
„Nic nie da” – Cinnamon i Lizetta odpowiedziały jednocześnie. „Światło Dnia nie utrzyma Spirit of the Plague z dala od chorych. Ani do zdrowych.” – uzupełniła Lizetta. „I jestem przekonana, że wszyscy razem do kupy, jak tutaj stoimy, nie mamy wystarczającej ilości Zawróceń, żeby utrzymać je na dystans do rana.”
„No więc co robimy?” – Rajmund przystanął na środku i niepewnie spojrzał na resztę.
„Mamy zaklęcie Ognistej Kuli…” – zaczęła Annabeth.
„MAM jeszcze jakieś Seek the Soulless” – odezwał się pewnie czarodziej.
„Stosy zapalone – na zewnątrz jasno jak o zachodzie słońca.” – zaraportował Guillermo, wchodząc do pomieszczenia.
„No dobra – to Ty z Rajmundem i Maeve na dół, Szprota przy drzwiach, magicy na stryszek, my we trójkę weźmiemy parter.” – komenderowała Lizetta.
„Gdyby co- nie wychodźcie walczyć bez mojego czaru na mieczach, zwykłym żelazem nic Spirit of the Plague nie zrobicie.” – dodała Cinnamon. Na głos, bo pomyślała także „Gdyby co, wszyscy będziemy martwi. Wystarczy, że najpierw przyjdą po nas, kapłanki. A przyjdą. Zawsze przychodzą.”
Rozeszli się niechętnie, każdy na wyznaczone sobie miejsce. Cinnamon oparła się o parapet wąskiego okna, niewidzącym wzrokiem wpatrując się w jasno płonące za oknami stosy. „Są jak stosy pogrzebowe.” – nie mogła się uwolnić od tego skojarzenia. „Jak jasno płonące, starannie ułożone stosy pogrzebowe ku czci bohaterów Mithril. Czy w Mithril spala się zmarłych? Chyba nie… raczej grzebie się ich w ziemi. Cóż za obrzydliwy, barbarzyński obyczaj! Mam nadzieję, że ktoś wpadnie na pomysł, żeby po mojej śmierci spalić ciało. Jeżeli po mojej śmierci zostanie jakieś ciało do spalenia. Po śmierci Anadriel nie zostało zupełnie nic… Kto wie, może tak jest lepiej? Może powinno się po prostu znikać w rozbłysku białego światła, rozpływać w powietrzu, pozostawiając po sobie jeszcze przez chwilę ślad zapachu. Anadriel pachniała czeremchą. Może…” „GUILLERMO! WRACAJ!” – trzask gwałtownie zamykanych drzwi, tupot stóp i krzyk Rajmunda gwałtownie przywróciły Cinnamon rzeczywistości.
„Rajmund?! Co się…”
„Wybiegł! Wybiegł stąd, jakby go sto demonów goniło. Mówił, że zaatakowały Elenkę na głównej ulicy. Że trzeba jej pomóc. Zanim będzie za późno. Trzeba za nim biec, sam nie da rady!”
„Jesteśmy zbyt wolni, Rajmund, zanim dobiegniemy na miejsce, będzie po wszystkim.” – pokręciła głową Cinnamon. „Myślę, że trzeba…”
„Ja dam radę, przecież latam!” – wykrzyknęła znienacka Anabeth, unosząc się już w powietrzu obok Tadhga, który ostatnio w ogóle mało używał nóg, szybując zawsze i wszędzie, jeśli tylko coś lub ktoś nie zmusiło go do postawienia stóp na ziemi.„To lecimy!”- zakomenderował teraz i zanim ktokolwiek zdążył otworzyć usta i zasugerować, że może to jest rzeczywiście dobry pomysł, żeby wszyscy polecieli razem na pomoc Elenie, nekromanta z czarodziejką wlecieli na strych, skąd po krótkiej chwili stukot otwieranego okienka połaciowego oznajmił fakt opuszczenia przez nich budynku.
„A leczył kto ich będzie?” – zadziwił się Szprota.
„Nikt. Widocznie uznali, że usługi kapłana nie będą dziś potrzebne i że dadzą sobie radę we dwójkę.” – Cinnamon skupiła się przez chwilę na tym, czego o stanie Guillerma mogła się dowiedzieć za pośrednictwem Holy Channel. „W każdym razie Guillermo jest póki co cały i zdrów. Rajmund, Maeve, Szprota- jak słyszeliście, Spirit of the Plague nie przyszli tutaj, zaatakowali na ulicy miasta. Nie mogę, niestety, sprawić, abyśmy także polecieli. Mogę zamienić nas w mgłę- to najszybszy sposób przemieszczania się, jaki mogę zaofiarować.”
„Dobre i to.” – kiwnął głową Rajmund.
„To ja polecę biegiem!” – Szprota już rozpędzał się do biegu mierząc groźnym wzrokiem drzwi, pospiesznie otwierane przez Lizettę.
„Dobrze- byleśmy tylko chociaż my się nie rozdzielali. Rajmund, Maeve, podejdźcie” – Cinnamon zaczęła inkantację i już po chwili trzy smużki mgły pomknęły w ślad za ryczącym bojowo Szprotą.
----------------------------------------------------------
Tak naprawdę Cinnamon nigdy nie dowiedziała się, co wydarzyło się tamtej nocy. Kiedy wraz z Rajmundem i Maeve dotarli na miejsce, było po wszystkim. Guillermo zapewniał lekko zasapanego Szprotę, który najwyraźniej także przybiegł post factum, że Elence nic nie jest. „Duchy tych dzieci ją obroniły. Ale mówi, że jej powiedziały, Elence znaczy, że to dopiero początek.” – dyszał ciężko chłopak – „Że najgorsze dopiero przyjdzie.”
Oczywiście.
Anabeth siedziała na ziemi, zielonkawa, z rozdartą na całej długości kiecką i mocno uszczuplonymi siłami życiowymi, a Tadhg unosił się przy niej powtarzając jak to dobrze, że tu był, bo gdyby nie on, to ona byłaby już historią o pewnej czarodziejce. „O, jesteście. To pomóżcie Anabeth tą różdżką, albo może Cinnamon…” – zakomenderował czarodziej. „Cinnamon może.” – ucięła, przyklękając przy Anabeth, biorąc w dłonie jej trzęsące się ręce i koncentrując się na ocenie jej stanu. Aż sapnęła odkrywając, jakie spustoszenie w energii życiowej i umiejętnościach panny Sanvean poczyniło… cóż, w zasadzie nie wiedziała dokładnie co, ale obstawiała, że dotknięcie Spirit of the Plague. A właściwie Spirits of the Plague bo z graniczącym z pewnością prawdopodobieństwem mogła ocenić, że takie obrażenia musiał zadać więcej niż jeden. Już otwierała usta chcąc zapytać nekromantę, jak to się stało, dlaczego zaatakowali sami, po co… zrezygnowana, tylko pokręciła głową. Jak to - jak? W uszach zabrzmiało jej wciąż żywe wspomnienie wściekłego głosu Tadhga „…jesteśmy razem, czy nie? Skoro jesteśmy, powinniśmy się tak zachowywać. Współdziałać. A nie strugać bohatera- solistę. Bo na luksus niemyślenia – zwłaszcza o innych - nie możemy sobie pozwolić.” Kapłanka nie miała do dodania nic więcej, więc tylko zamknęła oczy, przyzwała mocy Bogini i zaczęła cierpliwie, mozolnie, minimalizować wyrządzone szkody.