niedziela

Psalm XX. Deja vu.

I tak wyruszyli na północ. Bez przeszkód dotarli do punktu przesiadkowego, gdzie zaczerpnęli języka. Dowiedzieli się, że owszem, Lizetta tu była. Z ludźmi, noszącymi barwy palatynatu w Mithrtil. Jak to w punkcie przesiadkowym- przesiedli się i popłynęli dalej na północ. A niedługo po Lizetcie dotarł tu opisywany przez Szprotę mężczyzna i współpracownik Szproty. Mężczyzna podążył dalej na północ, zaś współpracownik Szproty- wręcz przeciwnie. Podążył do domu. Na piechotę. Która to wiadomość bardzo Szprotę zadziwiła, ponieważ nikt nigdy nie wybiera się w taką drogę piechotą.

---------------------------------------------------------
„Tutaj wysiadacie.” – zakomunikował kapitan, przybijając do brzegu. – „Dalej się nie płynie. Dalej się handluje z Orkami. Będę tu cumował za dziesięć dni. Będziecie w okolicy- możemy znowu ubić interes, jakbyście wracali. No- to bywaj Szprota!” – łódź odbiła od brzegu, na który tymczasem się wypakowali i po chwili rozpłynęła się w gęstej mgle.

„No- to co teraz?”

„Teraz siadamy pod Kamieniami Wymiany i czekamy.” – Szprota machnął w kierunku kilku porośniętych mchem sporych rozmiarów kamyrdolców, sterczących z ziemi na środku niewielkiej łączki przed nimi.

„Na coś konkretnego czekamy?”

„Aż przyjdą Orki i będą chcieli handlować.”

Nie czekali długo. Od strony lasu nadbiegła zwarta grupa i zatrzymała się w pewnej odległości od Kamieni.

„Wat heb je te ruilen? Huiden? Armen? Tobakk?”

„Chcą wiedzieć, czym handlujecie.” – zakomunikował Szprota.

„Ty idź.” – Cinnamon trąciła Tadhga czubkiem buta po raz kolejny przeklinając w duchu elfy z Vera Tre, które w swojej arogancji nie uznawały za stosowne nauczać siebie lub swoje potomstwo języków innych niż elficki oraz, z absolutnej konieczności komunikowania się czasami ze światem zewnętrznym, wspólny.

“Vi inte har någonting te ruilen. Vi ser etter informasjon.” – czarodziej wstał powoli i ruszył w stronę grupy Orków z rękoma wyciągniętymi wnętrzem dłoni ku nim. Naradzali się przez chwilę po czym rozstąpili się i w stronę Tadhga wyszedł Ork noszący nie zbroję, a szaty. Rozmawiali przez chwilę, po czym rozmówca czarodzieja odwrócił się do swoich i zaczął z nimi pośpieszną naradę szeptem, a nekromanta wrócił do Kamieni. „Powiedziałem im, że szukamy Lizetty. Kazał mi poczekać z wami, aż się naradzą.”

Cinnamon zmrużonymi oczyma przyglądała się grupce Orków którzy, poszeptawszy przez chwilę, usiedli, po czym ten w szatach odczepił od pasa woreczek i wysypał coś z niego na omieciony dłonią kawałek ziemi przed sobą. „Kości! Znaczy, mają szamana. No to zobaczymy, co im na nasz temat naopowiada ich bóg.” Najprawdopodobniej dostali dobre referencje, bo po chwili ten w szatach zgarnął kości z powrotem do woreczka, wstał i krzyknął w ich stronę „U hebt dit al verwacht. U komt bij ons.” „Twierdzi, że oczekiwali naszego przybycia i chce, żebyśmy z nimi poszli.” – przetłumaczył nekromanta. Nie musiał pytać, co w takim razie, bo reszta już podnosiła się z miejsc.

Po mniej więcej trzech godzinach marszu zobaczyli majaczącą na horyzoncie palisadę orczej osady. Idący na przedzie Ork powiedział coś w twardym, gardłowym języku, którym się posługiwali. „Tam idziemy. Nie ma tam tej, z którą przyjechaliście się spotkać ale dowiedziecie się tam, gdzie i dlaczego jest i jak się do niej dostać” – przetłumaczyła tym razem Anabeth a Cinnamon przyłapała się na typowo elfiej myśli, że nie zabiłoby przynajmniej jednego z grupy towarzyszących im Orków nauczenie się chociażby podstaw wspólnego. No oczywiście chyba, że założyłoby się powszechniejsze niż obecnie występowanie i stosowanie jakże użytecznego zaklęcia Rozumienia Języków… Zastanawiając się nad temu podobnymi, jakże ważkimi problemami wszechświata, Cinnamon wraz z innymi weszła do osady i ruszyła czymś w rodzaju zdaje się głównej ulicy ku jej centrum. Nieliczni widoczni na zewnątrz domów Orkowie przyglądali im się z mieszanką, o ile poprawnie mogła ocenić, ciekawości i niechęci, ale bez widocznej wrogości czy obawy. Tymczasem Tadhg zwolnił kroku i po chwili zrównał się z rozglądającą się swobodnie wokół kapłanką „Dwie rzeczy” – zamruczał jej do ucha. – „Po pierwsze nasz przewodnik pytał mnie, kto wśród nas jest kapłanem. Powiedziałem, że Ty na co odparł, że jeden kapłan to za mało. A po drugie- zauważyłaś, że tutaj nie ma w ogóle dzieci? Ani starców? Tylko młode, zdrowe osobniki płci obojga- widzisz?”

Dotarli do chaty. Ich przewodnik zrozumiałym w każdym języku gestem zaprosił ich do środka. Weszli , porzucając swoje rzeczy pod ścianą, siadając gdzie popadnie. Po chwili zasłaniająca wejście skóra poruszyła się i do środka weszły dwie osoby- człowiek i Ork. „Witajcie” – przemówił mężczyzna w stroju kapłana; ku uldze Cinnamon, biegle posługiwał się wspólnym. „Mam na imię Alik. Oczekiwaliśmy Was. Kilka nocy temu otrzymaliśmy we śnie wiadomość, że podążacie w tym kierunku i od tej pory wyglądamy was z niecierpliwością. Mamy nadzieję, że możecie nam pomóc. Jeśli nie Wy i Lizetta… nie wiemy, co lub kto mogłoby ocalić tych Orków przed zagładą.

„No właśnie- a gdzie jest Lizetta?”

Młody kapłan podszedł do jedynego stołu i rozwinął na nim prowizoryczną mapę. „Tutaj” – wskazał – „inna wioska Orków dzień drogi stąd. Udała się tam dwa dni temu; teraz tam wybuchła zaraza.” Ostatnim słowem Alik skupił na sobie niepodzielną uwagę Cinnamon. Natychmiast podeszła bliżej i, stając twarzą w twarz z mężczyzną, spojrzała mu prosto w oczy. „ O jakiej konkretnie zarazie mówimy?” – zapytała ostro. Kapłan westchnął. „Zanim powiem wam więcej musicie przysiąc że wszystko, czego się dowiecie i co tu zobaczycie, zachowacie wyłącznie dla siebie. To…” „…tajemnica wojskowa.” – dokończył Rajmund. „Nie pierwsza i nie ostatnia nam powierzona.” – podsumował krótko Guillermo. „Przysięgamy i obiecujemy, jak zwykle- a teraz bądź użyteczny i odpowiedz naszej kapłance na pytanie.” Alik omiótł spojrzeniem ich twarze i westchnął, zrezygnowany. „Nie wiemy, co to za zaraza. Pojawiła się jakiś czas temu… kilka miesięcy. W jednej z osad. Gorączka, potem kaszel. Młodzi i silni przeżyli- ale starcy i dzieci nie mieli tyle szczęścia. Dzieci umierały cicho, we śnie. Starcy… cóż. Zanim odeszli, krzyczeli. O tym, że zabija ich odejście od starej wiary. Że to zemsta opuszczonych, zapomnianych Tytanów. Że nowi bogowie, którym Orkowie wznoszą od jakiegoś czasu ołtarze są nie dość silni, aby ich przed tą zemstą uchronić. Że to ludzcy bogowie, których obchodzą tylko ludzkie problemy- o ile w ogóle obchodzą ich jakieś inne problemy poza własnymi. I że ratunek tkwi tylko w starej wierze. Zaraza zebrała swoje żniwo, minęło kilka tygodni i w innej wiosce zaczęło dziać się dokładnie to samo. Potem w następnej. I następnej. Orkowie boją się. Trwa ich masowa ucieczka do tych wiosek, do których zaraza jeszcze nie dotarła. Część na pewno skrycie zaczyna, obok domowych ołtarzyków dla Prawdziwych Bogów ustawiać mniejsze. Ale wcale nie mniej przez to prawdziwe. Zobaczycie wkrótce, że popularne stało się malowanie sobie na skórze symboli Tytanów. Wierzą, że to…”

„Talizman. Który uchroni ich przed zarazą tam, dokąd dotrą w swojej przed nią ucieczce.” – szepnęła Cinnamon.

„Zaiste, Pani. Lizetta, kiedy tu dotarła, próbowała znaleźć jakąś prawidłowość w częstotliwości pojawiania się nowych ognisk zarazy, albo schemat w rozkładzie miejsc, w których zaraza wybucha. Jedyną zaobserwowaną regułą był absolutny brak reguł zarówno co do miejsca, jak i czasu. Orkowie są bezradni. Na zarazę nie ma, póki co, lekarstwa. Dwa dni temu pojawiło się nowe źródło i tam właśnie udała się Lizetta.”

Cinnamon słuchała tego wszystkiego ze zmarszczonymi brwiami, a gdzieś w okolicy splotu słonecznego zaczęło w niej kiełkować okropne przeczucie. Że oto powtarza się stara, na wpół zapomniana historia. Z obecnych tutaj, wraz z nią byli jej uczestnikami jedynie Guillermo i Tadhg. Z mroków błogosławionej niepamięci zwolna zaczęło powracać do niej wspomnienie pełnej rozpalonych gorączką wioski. Zwłok, palonych na stosach. Niepokojącej wyliczanki, którą wyrecytowały im dzieci. Opowieści o wędrownym kuglarzu, który przejeżdżał przez wioskę zaledwie kilkanaście dni przed pierwszym zachorowaniem. I małego ołtarzyka za wioską, do którego zaprowadził ich Nester. Na którym, wśród dziwacznych, kościanych figurek znaleźli swoje własne wyobrażenia. Co też z nimi wówczas zrobili? Zniszczyli? A może… „ A co oni robią ze zwłokami?” – oderwał ją od wspomnień głos nekromanty. Brzmiały w nim nuty tak niezdrowej fascynacji, że wszyscy bez wyjątku zwrócili się teraz ku niemu. „No… zostawiają za sobą.” – zaczął powoli Alik, przyglądając mu się dziwnie. „W zwyczajowych miejscach pochówku. Powieszone. Na drzewach. Też zwyczajowo.” – dodał szybko tę ostatnią uwagę, jakby chcąc powstrzymać czarodzieja przed zadawaniem dalszych pytań. Co jednak niezupełnie się udało bo, kiwnąwszy głową, Tadhg zagadnął kapłana: „ A moglibyśmy je zobaczyć?”

„Co zobaczyć?”

„Zwłoki. Dobrze zachowane. Lepiej starych, niż dzieci. Najchętniej zmarłych na zarazę. Najlepiej w miarę świeże- tak góra tygodniowe, jakby się dało.”

„Ale to by oznaczało wejście na miejsce kultu…” – kapłan wyglądał, jakby miał się zaraz pochorować. – „Na to musi wyrazić zgodę starszyzna…”

„No to idźcie i zapytajcie o zgodę.”

„Teraz??”

„Tak. Zaraz. Teraz. Im szybciej, tym lepiej. I możesz im powiedzieć, że nie muszą się martwić ewentualnym zakłóceniem odpoczynku zmarłych, albo bezczeszczeniem ich zwłok. Jak skończę sekcję, będą jak żywi… ee… jakby dopiero co zmarli.”

„Jak sobie życzycie. Proszę- zostańcie tutaj do mojego powrotu.” – Alik obrzucił nekromantę jeszcze jednym spojrzeniem, pełnym nieopisanego obrzydzenia i wyszedł pośpiesznie z chaty. „To ja się skoczę rozejrzeć.” – mruknął Guillermo i wymknął się z chaty za wychodzącymi. Wrócił po dłuższej chwili. „Tam coś jest – w tej większej chacie pośrodku. I wokół tej chaty, pod ziemią. I w ogóle to co mówi takim bardzo niskim głosem?” W tym momencie zasłaniająca wejście skóra uniosła się ponownie, ukazując ich oczom oblicze zakłopotanego Alika.

„Czy ktoś z was w czasie mojej nieobecności wychodził z chaty?” Popatrzyli po sobie- nie było sensu kłamać. „Tak, ja- miałem taką potrzebę.” - spokojnie oznajmił Guillermo.

„No właśnie – zauważono waszą obecność.. Starsza przemówiła. Macie pozwolenie na obejrzenie zwłok- ale może tam pójść tylko jedno z Was.”

„No dobrze, ja pójdę.” – Cinnamon zaczęła się podnosić z miejsca.

„A może ja…” – Cinnamon uniosła brwi i bez słowa patrzyła na nekromantę, kiedy tłumaczył - „No bo ja znam orczy. A oni o tym nie wiedzą. Wiec mógłbym zrozumieć rzeczy, jak będą gadać między sobą. I na zwłokach też się znam- wcale nie gorzej od kapłana.” Wzruszyła ramionami. „On pójdzie” – wskazała Alikowi Tadhga. Całkowicie ignorując przerażone spojrzenie kapłana przesunęła się za plecy nekromanty i dotykając jego ramienia, wymruczała inkantację zaklęcia Holy Channel a zaraz potem, nie zdejmując ręki z rękawa czarodzieja, Prawdziwego Widzenia. „Dzięki” – szepnął nekromanta, wychodząc z chaty, a ona skupiła się całkowicie na odczuciach, odbieranych za pomocą pierwszego z rzuconych przed chwilą zaklęć.

Cały i zdrowy, czarodziej wrócił po mnie więcej godzinie z miną osoby która właśnie odkryła, że smoki nie dość, że istnieją, to wypożyczają książki z tej samej biblioteki. „Zwłoki jak zwłoki- dobrze zachowane, guzik z nich wynika. Za to ta starsza- słuchajcie, to jest najprawdziwsza HAGA! Najstarsza, jaką w życiu widziałem! I największa! Mieszka w tej centralnej chałupie! I ona się nimi tutaj OPIEKUJE, tymi Orkami! I ich leczy! Gadałem z nią- wiecie, jakich się rzeczy ponadowiadywałem? Wiedzieliście na przykład, że nie ma Hag- samców? Że one rzeczywiście porywają dzieci i zmieniają je w Hagi??”

„To fascynujące, nie miałam o tym pojęcia.” – nieoczekiwanie odezwała się Anabeth dziwnie gardłowym głosem, patrząc na czarodzieja spod rzęs i przysuwając się do niego nieco bliżej.

„Ale Ciebie już nie porwą- za stara jesteś.” – stwierdził rzeczowo Rajmund. Anabeth spąsowiała, otworzyła usta, jakby miała poczęstować paladyna jakąś celną ripostą ale, najwyraźniej rozmyśliwszy się, zmilczała. Tymczasem Cinnamon, ślepa i głucha na odbywające się właśnie rozmaitej natury interakcje międzyludzkie, myślała intensywnie. „Znaczy trzeba iść dalej. Wziąć przewodników i o świcie ruszać do Lizetty, obejrzeć jeszcze żywych chorych.”

„Też tak myślę.” – zgodził się nekromanta, intensywnie wpatrując się w Anabeth.

Wstali przed świtem, obudzeni przez Guillerma. „Elenka mówi, że na zewnątrz są dzieci. I nie tylko dzieci. I że się patrzą. Na nią. Tak… stoją i się patrzą tylko.” Rzuciwszy mu przeciągłe spojrzenie, nekromanta z paladynem wyszli przed chatę. „Gówno tam jest. Oraz rosa!” – skwitował elenkowe rewelacje czarodziej i z rozmachem usiadł na swoim posłaniu, biorąc na kolana księgę czarów i dając tym samym do zrozumienia całej reszcie, że chwilowo nie życzy sobie zawracania głowy rzeczami mniej poważnymi, niż koniec świata.

Rankiem, prowadzeni przez Alika i kilku Orków opuścili wioskę, odprowadzani wciąż tak samo niechętnymi spojrzeniami jej mieszkańców. Szli przez resztę dnia, a kiedy słońce zaczęło zachodzić Orki wskazały im jaskinię, w której mieli spędzić noc. Zmęczeni, rozłożyli prowizoryczne obozowisko, zjedli coś, ustalili kolejność wart i zasnęli tam, gdzie posiadali pewni, że noc minie szybko i spokojnie. W przypadku Cinnamon ta pewność minęła wraz z ręką Tadhga, potrząsającą jej ramieniem. „Wstawaj, coś nie tak z Eleną, Guillermo wybiegł na zewnątrz.” Poderwała się i równo z czarodziejem wypadła w mrok przed jaskinią. Ich oczom ukazała się zalana księżycowym światłem łąką, za nią rzeka, a na drugim brzegu rzeki- Guillermo z wyciągniętym mieczem. Przed nim, za nim, obok niego księżycowa poświata gęstniała w zbyt dobrze znane kształty. „Duchy! Guillermo! Duchy!” – biegła po łące, przeglądając w myślach dostępne zaklęcia, boleśnie świadoma że otaczające chłopaka duchy to duchy dzieci i że będzie miała kłopot, aby nie krzywdzić otaczających żywego towarzysza istot, żeby wyłącznie przytrzymać je na dystans. W chwili, kiedy dobiegła do brzegu rzeki, wyciągnęła rękę nad ziemią, Poświęcając ją. „Guillermo, wracaj!” – krzyknęła w momencie, kiedy z dłoni stojącego obok nekromanty wystrzelił kobaltowy blask, niszcząc część duchów, raniąc inne. Cinnamon skrzywiła się niechętnie. „Wracaj natychmiast, idioto!” – krzyknął Tadhg. Guillermo z ociąganiem przedarł się ku nim przez rzekę, mamrocząc „Elenka… ranna.” „To się da łatwo naprawić” – obrzydliwie czarny promień negatywnej energii popłynął z palców nekromanty wprost ku małej sprawiając, że poczuła się wyraźnie lepiej. „A co do Ciebie” – wysyczał czarodziej odwracając się tak, żeby być twarzą w twarz z Guillermem „to nie wiem, co w Ciebie wstąpiło. I nie chcę wiedzieć. Ale co to jest za zwyczaj pędzić między duchy bez chociażby obudzenia czarodzieja albo kapłanki? Życie Ci zbrzydło? I to i Twoje życie i nasze? I co się w ogóle z Tobą wyrabia? Szarżujesz na Enkili- wie- co przez Ścianę Lodu bez choćby zastanowienia się, co to takiego jest, teraz to… jesteśmy razem, czy nie?” Wojownik wolno pokiwał głową. – „To skoro jesteśmy, powinniśmy się tak zachowywać. Współdziałać. A nie strugać bohatera- solistę. Bo Cinnamon nie ma nieskończonej liczby Wskrzeszeń Umarłych dziennie. A nawet gdyby miała- jak Cię coś kiedyś zamieni w upiora, to Ci to nijak nie pomoże.”

„No… przepraszam, no. Nie pomyślałem...”

„Nie, nie pomyślałeś. I lepiej, żebyś zaczął. Od zaraz. I to nie tylko o sobie. Bo na luksus niemyślenia – zwłaszcza o innych - nie możemy sobie pozwolić.”

piątek

Psalm XIX. Misja Lizetta.


„No weźże go!”- niecierpliwiła się Cinnamon, wpychając do rak Guillerma artefaktyczny miecz.

„Ale ja dwuręczny mam…” – wyartykułował swoją rozterkę Guillermo.

„Lepszy niż ten?”

„No niee…”

„No to bierzesz ten i skołujesz sobie do tego tarczę.”

„I tak będę popylał, z tarczą i w baletkach?” – Guillermo niepewnie zazezował na swoje nowiutkie buty.

„Nie, Guil- będziesz stał na pierwszej linii i przyjmował na klatę.”

„A on by nie mógłby zamiast? Albo chociaż też?”

„Kto?”

„No.. on” – ostrożnym ruchem podbródka Guillermo wskazał na pobrzękującego w kącie paladyna.

„To się jeszcze okaże, czy nowy zostanie z nami.”

„Zostanie, mówię Ci- wdzięczność miasta Mithril musi się przecież wyrazić w podręcznym paladynie dla jego bohaterów.” – wzrok Guillerma powędrował ku Rajmundowi, po raz chyba setny tego dnia polerującemu miecz i nie zatrzymując się na nim dłużej, spoczął na towarzyszącej paladynowi pannie zbrojnej która, skromnie splótłszy na kolanach dłonie w skórzanych rękawicach, wdzięcznie przycupnęła na zydelku opodal. „Zresztą tę kohortę niczego sobie ma.”

„Byś przestał w kółko o jednym i tym samym!”

„Ale ja mam osiemnaście lat, Cinnamon! To o czym innym mam, jak nie o tym…”

„Nie wiem- weź idź sobie pryszcze powyciskaj. Albo Elenki przypilnuj- ostatnio jakoś tak dziwnie się tym misiem bawiła… MIECZ!” – syknięcie Cinnamon osadziło chłopaka w miejscu. Zawirował , złapał artefakt w garść i rozejrzał się za Elenką, która majaczyła na tle otwieranych właśnie drzwi do vaulta, w którym skończyła się ich postbanewarrensowa kwarantanna. W drzwiach stanął uśmiechnięty Oshir.

„No to Wam teleporterkę znalazłem.” – to powiedziawszy Oshir odsunął się od drzwi, ukazując ich oczom wyjątkowo apetyczne kobieciątko, spowite od stópek aż po płomiennie rudą główkę w drugiej młodości jedwabie.

„Jest nam bardzo przyjemnie, że mamy okoliczność.” – popisał się Guillermo z wyjątkowo głupim uśmiechem, prężąc prawy biceps.

„Oraz imiona. Mamy. Mnie zwą Tadhg Mhic Draodoir i jestem ambasadorem miasta Hollowfaust w mieście Mithril.” – nekromanta poderwał się z pryczy i wypiął dumnie okolice kieszonki na piersiach – „A Ciebie, Pani, nazywają...”

„Anabeth jestem!” – zaszczebiotało spośród jedwabi.

„Cinnamon Cayenne.” – wcięła się obcesowo w prezentację ludzkich obyczajów godowych Cinnamon uznawszy że, chociaż elfy żyją relatywnie długo, może jej życia nie starczyć na doczekanie teleportu, który pozwoli im się zobaczyć z Lizettą, przebywającą obecnie z bliżej nikomu nieznaną misją gdzieś na północy kontynentu. „Zostaliśmy poinformowani, że możesz nam pomóc przenieść się… w to miejsce” – stuknęła palcem w mapę sztabową, dostarczoną im poprzedniego wieczora osobiście przez Rajmunda a po dumie, z jaką ją rozwijał kto wie, czy i nie przez niego osobiście narysowaną. „W związku z czym mamy dwa pytania: czy to prawda oraz za ile?”

----------------------------------------------------------

Lądowali po kolei w śniegu, wzniecając małe fontanny lodowatego puchu.

„To tu?” – upewniali się, zerkając na Anabeth.

„Tu. Na pewno. Tam.. o” – wdzięcznie przegięła się w prawo - ”…jest posterunek mithrilskiego palatynatu.”

„Czyli tam idziemy!” – ucieszył się jasno określonym azymutem Rajmund i wylazł z zaspy, kierując się raźno we wskazanym przez teleporterkę kierunku.

„A on czemu przodem lezie?!” – zainteresowała się natychmiast Anabeth, gramoląc się za paladynem.

„A zwróciłaś uwagę na symbole Coriana i palatynatu Mithril na jego napierśniku?” – Guillermo dał susa w przód w chybionej próbie przytrzymania za łokieć damy w śnieżnej opresji, blokując tym samym nekromancie drogę ewakuacji. Tymczasem symbole Coriana i palatynatu oddalały się w zapadającym zmierzchu więc, chcąc nie chcąc, przedarli się na bardziej ubity śnieg, który pełnił zdaje się funkcje ulicy i potruchtali za paladynem przytupując w płonnej nadziei, że pozwoli im to pozbyć się z butów szybko topniejącego śniegu.

Po chwili dotarli do niepozornego budynku z symbolem palatynatu nad drzwiami, w które rytmicznie łomotał Rajmund. W drzwiach otworzył się judasz, przez który zaczerwienione i opuchnięte od snu oko zmierzyło ich wpierw nieprzyjaźnie a potem, zatrzymawszy się na napierśniku paladyna- ze zrozumieniem. Judasz zatrzasnął się, skrywając oko, zaszczękały sztaby i zamki, a po chwili drzwi otwarły się ze skrzypnięciem.

„Wchodźcie, przybysze z…”

„Mithril.” - Rajmund wymienił z gospodarzem jakiś rodzaj salutu i przecisnął się przez drzwi, a reszta podążyła za nim, z ulgą pozostawiając za sobą zmierzch i zadymkę.

„Chodźcie, chodźcie- ziółek zaparzę, a i kołacz jakiś się znajdzie. Co was sprowadza w tę niegościnną krainę?”

„Szukamy Lizetty. Może..”

„Ach tak, Lizetta! Była tu… parę niedziel temu przybyła z kilkorgiem ludzi z palatynatu z Mithril. Szukała przewodnika, żeby ją na północ zaprowadził, bo z misją się jakąś tam ponoć udawała. Do Orków. Pewnie usłyszeli już w Mithril, że Orkowie z północy postanowili teraz edukację zdobywać. ”

„Jak to- edukację? Orkowie?”

„No mnie to też zdziwiło, kiedy tu przybyli z miesiąc temu i zażądali ksiąg… Oj panie, uważajcie, przecie ziółka ciepłe, oparzyć się można!”

„Jakich ksiąg?” – Tadhgowi udało się nie wylać na koszulę zawartości glinianego kubka, który właśnie odstawiał na stół.

„No… papierzanych. Wszystkich, cośmy je mieli.”

„I daliście im?”

„…udostępniliśmy. Ale tam chyba nie znaleźli tego, czego szukali bo pytali, czy więcej ksiąg nie mamy. No tom powiedział, że więcej to chyba aż w Mithril. No i jakem później tę Lizettę tu na progu zobaczył tom od razu wykombinował, że to względem tych Orków tu przybyła. I jak pytała o przewodnika, tom jej polecił od razu tego, co ze Szprotą pracuje. No i go wynajęła, łódź wynajęli i pojechali wszyscy w górę rzeki, aż do orczych plemion. Mam nadzieję, że przed Wiatrem zdążyli, co po przełęczach hula, bo reszta obsady posterunku teraz zbiera tych, co przed Wiatrem do miejsca przeznaczenia nie zdążyli przybyc i pozamarzali gdzieś po drodze.”

„A tego Szprotę to gdzie możemy znaleźć?”

„Foczy Bulwar 15, po wyjściu w prawo i cały czas prosto. Ale chodzić tam po nocy nie radzę, bo to i nieprzyjemnie i wy tu obcy, a i Szprota wieczorami bywa… niedysponowany. Lepiej tam za dnia idźcie.”

I dokładnie tak nie zrobili. Podziękowawszy za informację, radę i ziółka (na wspomnienie których Cinnamon jeszcze przez parę tygodni boleśnie ściskał się żołądek), raźno ruszyli na poszukiwanie Szproty.

Nie uszli daleko. Po trzydziestu zaledwie krokach uszu ich doszedł gniewny ryk i huk. Potem, w deszczu sypiących się odłamków lodu, będących jeszcze przed chwilą czymś niepokojąco podobnym do blokującej wylot ulicy Ściany Lodu, oczom ich ukazał się wielki, obdarty półork. Najwyraźniej w Furii runął w ich stronę, rycząc rozdzierająco „Z drogi!!” Usunęli się nie myśląc nawet o próbie zablokowania mu ulicy z drugiej strony. Pomyślał o tym ktoś inny; wielgachny obdartus nie przebiegł nawet pięciu kroków, kiedy wokół niego i ponad nim wyrosła znikąd kopuła grubego lodu. Odwrócili się w stronę wyrwy w lodzie, zza której najwyraźniej nadleciało zaklęcie. W gęstniejących ciemnościach Cinnamon dostrzegła zarys sylwetki…. czegoś. Co medytowało. Albo… przywoływało. Jej oczom nie dany był jednak czas na przesłanie do mózgu obrazu tego, na co właśnie patrzyła. Ponieważ Guillermo zniknął. Dosłownie rozpłynął się w otaczających ich cieniach. A Cinnamon ze zgrozą zdała sobie sprawę, że dzisiaj nie rzucała Holy Channel. I że ich towarzysz najprawdopodobniej wyruszył samotnie konstruować pierwszą linię bez jakiegokolwiek wsparcia medycznego. Zaklęła szpetnie i ostrożnie ruszyła do przodu. Po kilku krokach każdemu jej ruchowi zaczęło towarzyszyć irytujące pobrzękiwanie. „Czym ja tak dzwonię, przecież nie ostrogami?” – zmarszczyła brwi i nagle spłynęło na nią zrozumienie- krok w krok za nią ku wyrwie w lodzie skradał się paladyn. „Jak umierać, to tylko w grupach wszystkich uzdrowicieli w drużynie.” – pomyślała zrezygnowana, ostrożnie przełażąc przez wyrwę w lodzie. Kształt obcego summonera z piekła rodem przed nimi stawał się z każdym krokiem wyraźniejszy. Guillerma ciągle ani śladu. Jeszcze krok… dwa… kątem oka zarejestrowała, że dom po prawej ma wielką dziurę w miejscu, gdzie normalnie powinny być drzwi. I że w środku domu majaczy jakiś kształt… „Jest ich więcej, niedobrze” – zatrzymała się, żeby powiedzieć paladynowi o swoim spostrzeżeniu, gdy spośród cieni przed nimi wypadł Guillermo, tnąc mieczem w dół i skos, mierząc w głowę i obojczyk obcego i chybiając swojego celu w wyjątkowo spektakularny sposób. „O szlag! Teraz…” – ale Cinnamon nie dane się było zastanowić, co teraz, ponieważ poczuła na plecach znajome zasysanie powietrza, towarzyszące zazwyczaj jednemu z zaklęć Tadhga. Zdążyła odwrócić głowę na czas, żeby zobaczyć eksplodujący wokół uwięzionego półorka lód i padającego, a zaraz potem rozwiewającego się summonera, który tymczasem pojawił się za plecami jej towarzyszy. No tak, oczywiście, tamci to były iluzje… „To rozumiem!” – zaryczał półork. „Szprota jestem!”

„A- to sprawę mamy do pana, panie Szproto!” – ucieszył się czarodziej.

„A to chodźcie, może do domu wejdziemy, co tak będziemy na mrozie stali…” – jak się tego spodziewali, Szprota podążył dokładnie w kierunku jedynego dziurawego budynku w okolicy. „To się naprawi.” – wymamrotał, włażąc do środka.

„To my tu sobie ponaprawiamy…” – skinąwszy na Anabeth, nekromanta zaczął łatać ściany systematycznie rzucanym zaklęciem Naprawy „ a pan by nam w międzyczasie opowiedział, co pan wie o obecnym miejscu pobytu swojego współpracownika oraz niejakiej Lizetty.”

„To ta pyskata cycatka, co chciała na północ?” – upewnił się ich gospodarz, obserwując poczynania pary magików z nieufnością, która szybko przerodziła się w szczery zachwyt.

„Nic się Lizzie nie zmieniła, jak byliśmy w Banewarrens!” – rozczulił się Guillermo.

„Aha. No to była tu. Wynajęła łódź. I popłynęli. A potem szukał jej taki gościu. I też chciał na północ. Wynajął nas. Znaczy mojego współpracownika. I inną łódź. I też popłynęli. I powinien był już wrócić, mój współpracownik znaczy- ale go ni ma.” - streścił Szprota historię swojej krótkiej znajomości z Lizettą.

„No tak… zostaw Anabeth, TO tak było!” – Tadhg powstrzymał nadgorliwość ich nowej towarzyszki. – „A jakby się pan, panie Szproto zapatrywał na możliwość zaangażowania swojej skromnej osoby w świadczenie dla naszej gromady podobnego typu działalności usługowej?”



„Wynająłbyś dla nas łódź i zgodziłbyś się na przewodnika?” – przetłumaczył z tadhgowego na wspólny Guillermo.

„A!” – Szprota oderwał bezbrzeżnie zdumiony wzrok od ust czarodzieja. – „Za ile?”